Przedwiośnie. Stefan Żeromski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Przedwiośnie - Stefan Żeromski страница 7

Название: Przedwiośnie

Автор: Stefan Żeromski

Издательство: Public Domain

Жанр: Повести

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ pokoiku, a sypiał w niszy, gdzie dawniej było legowisko pokojówki.

      Gdy zabierano gabinet ojca, Cezary przypomniał sobie zalecenie: „Pilnować jak oka w głowie!” – wypisane w małej książeczce oprawionej ozdobnie, którą mu nieraz pokazywano. Chciał odszukać ową książeczkę, pokazać ją, komu należy, jako niewinną pamiątkę, i zachować ją dla ojca, gdyby przypadkiem żył i gdyby kiedyś powrócił. Przeszukał całą szafę, przerzucił wszystkie książki, lecz broszurki o wyprawie generała Dwernickiego na Ruś nie znalazł. Przyszedł tedy do wniosku, że ojciec musiał ją zabrać ze sobą.

      Prywacje[57], na które Cezary Baryka został narażony – wyrzeczenie się półdobrowolne i szczerze ofiarne wszystkiego: rozkosznych zabaw, sportów, mieszkania, jedzenia, ubrania, pieniędzy – podziałało jednak na niego w pewnej mierze otrzeźwiająco. Jakoś spoważniał, zesmutniał. Począł spostrzegać rzeczy i zjawiska, które dawniej nie wpadały mu w oczy. Przede wszystkim z nagła i z dziwaczną oczywistością ujrzał – matkę. Uderzyła go niespodziewanie jej twarz, jej małomówność, jej spoglądanie spode łba, jej sposób zachowania się, postępowania, milczenia. Przypatrzył się jej pewnego razu pilnie, spod oka – i wzdrygnął się jak od sparzenia białym żelazem. Począł obserwować jej wybiegi, śledzić jej kroki, badać jej uczynki – i wzdrygnął się jeszcze bardziej. Nie była przecie jeszcze stara, miała zaledwie czterdzieści lat, a wyglądała na sześćdziesiąt. Zgarbiła się, skuliła, zmalała. Była siwa, pomarszczona, żółta, odziana w dawną, wyświechtaną sukienczynę. Gdy biegała za jego sprawami, wynosiła jego brudy, prała jego bieliznę, obsługiwała go jak pokojówka i kucharka – często chwytała się rękami za serce albo za głowę. Widział, jak się podpiera sękatym kijem wchodząc na schody – maca rękami sprzęty i ściany w biały dzień, jakby nagle oślepła. Smagający wstyd wziął go w obroty na wspomnienie usług tej steranej i bezsilnej kobiety, gdy go pielęgnowała, zdrowego byczka, który się wysypiał, obżerał, wypoczywał i trawił wobec niej, goniącej ostatkiem tchu i wyczerpanymi nerwami.

      Nie mógł jednakże zmienić od razu postępowania – niby to dlatego, że matka spostrzegłaby się od razu – a właściwie z jakiegoś szczególnego wstydu czy z jakiejś pychy. Począł niepostrzeżenie, chyłkiem, niby to od niechcenia pomagać w pracy: nosić ciężkie rzeczy, usuwać brudy, myć podłogę i naczynia, nawet prać, prasować, rąbać drwa, dźwigać wodę i pitrasić jadło. Tłumaczył matce z dawną opryskliwością, iż nadeszły czasy inne, komunistyczne, i oto wszyscy muszą pracować. Kto nie pracuje, ten niech nie je. Grabit' nagrablennoje[58] – o tyle tylko jest słuszne, o ile się pracuje. Precz z białymi rączkami! – i tym podobne.

      Wyśledził wreszcie sekret matczyny, najstaranniej chowany: wyprawy za miasto po zboże. Wtedy ogarnął go żal stusieczny. Cezary płakał głucho, myśląc o tym, jak biegła obcymi polami, ciągnąc i niosąc dla niego zboże, jak się od rowu do rowu słaniała na zwątlałych nogach, jak chwytała powietrze, którego płuca coraz więcej potrzebowały. Począł w nocy czatować na jej bezsenność. Wstawał, okrywał ją, małą i chudą pod kołdrą, jakby jej wcale nie było – utulał, uspakajał, uciszał. Zdarzało się, iż zasypiała słodko uśmiechnięta, z radosnym w sercu weselem od jego łaskawych słów i nieznacznych pogłaskań.

      W tym czasie oboje jakoś przytulili się do siebie moralnie i wsparli ramionami ducha. Cezary spostrzegł, iż matka, która „nic nie mogła skapować, najprostszych rzeczy nie rozumiała” – nie była przecież tak ograniczona, jak mu się z pierwszego wydawało. Pewne wyniki przewidywała nieomylnie jasno, niektóre zjawiska oceniła z matematyczną dokładnością. Tu brzmią takie oto hasła, wdraża się w życie takie oto żelazne dyrektywy, takie padają wzniosłe i wspaniałe nakazy – a ona widzi w skutku coś bezwzględnie odwrotnego, coś śmiesznie i diametralnie[59] przeciwnego. I oto, wbrew logice rzeczy, wbrew sile i kierunkowi impulsu – według jej mrukliwej, półgębkiem wyrażonej wątpliwości sprawy poszły. Zastanawiała Cezarego ta przypadkowa zbieżność, lecz nie zdołała go zepchnąć z drogi obranej.

      Gdy od strony Astrachania przychodził statek pasażerski, o czym matka zawsze z góry wiedziała, obydwoje chodzili do portu i wyczekiwali – nie wiedzieć na co. Właściwie nawet wiedzieli na co, lecz nigdy o tym nie mówili. Nie chcieli przyznać się przed sobą i bali się, żeby nie spłoszyć szczęścia. Czekali na ojca. Teraz już Cezary nie lękał się jego powrotu, gdy było za późno. Stracił już wszelką nadzieję, odkąd mu powiedziano w urzędzie, że ojciec zginął na wojnie. Nie wyjawiał tego matce, gdyż nie był w stanie wymierzyć jej tego ciosu w strudzone serce. Zresztą – wątpił. Ileż to razy powracali ci, których za zabitych ogłoszono!

      Stali tedy zawsze w porcie i czekali, gdy w zadymionej od mgły, szarobłękitnej otchłani morza miał się ukazać punkcik niejasny. Twarz matki kostniała wtedy, oczy mętniały, wargi stawały się drżące, dłonie mięły chustkę, mokrą od łez. Tajne, bezsłowne modlitwy przepływały poprzez jej ciało wyniszczone – modlitwy tameczne, podlaskie, wśród religijnych prześladowań wyhodowane, a na tak daleki brzeg wyniesione i na tak odmienne koleje wydarzeń… Zżymała się wewnętrznie, wiła się w udręczeniu powątpiewania i w żywej torturze nadziei, upadała pod krzyżem swym, leżąc u drzwi Boga w błaganiu, ażeby na tym statku, co za Apszerońskim Półwyspem w mrocznej rósł dalekości – był Seweryn. Z morza i z tego lądu ruskiego, stokroć obszerniejszego niż morze, z dziejów straszliwych wojny i rewolucji, z pożarów i szaleństwa gromad ludzkich – mógłże nadpłynąć człowiek wyśniony, on jeden jedyny, który ją na ten brzeg wywiódł i samą rzucił? Patrzyła poprzez zasłony łez w statek ów, jakoby w widzenie anioła bożego, który między lądem i morzem przebiega niosąc szczęście albo nieszczęście. Serce łomotało w jej piersi jak dzwon w wieży pustej, gdy statek nadpływał, wchodził do przystani, przybijał… Rzucała się oczyma na każdą twarz i na każdą postać, gdy publiczność zaczęła wychodzić. Mierzyła wzrokiem każdego człowieka i każdego odtrącała – ze spłoszonym i zalękłym swoim przekleństwem.

      – Nie ma! – gdy wychodzili tłumem.

      – Nie ma! – gdy się cisnęli na mostku.

      – Nie ma! – gdy się rozsypywali na kamiennym wybrzeżu.

      A gdy wyszedł nareszcie ostatni z ostatnich i sami jeno marynarze zostawali na pokładzie, musiała sama siebie przemocą chwytać za ramiona, ażeby nie runąć na głazy portu, nie wyć i nie rwać włosów. Lecz przecie dorosły syn stał przy niej. On także patrzał w przybyszów. On także przewiercał tłuszczę oczyma i zatapiał wzrok w ciżbę na mostku, skoro tylko wywalać się zaczęła z wnętrza okrętu. I on czekał. Nieraz okropne moskiewskie wyzwisko z warg jego zlatywało. Zaczynał drwić z tych przybyszów. Wskazywał ich matce z nienawiścią, z tą nową, nowomodną nienawiścią, jakiej nigdy przedtem w jego sercu nie było. Mówił, że to jest kał Rosji. Mówił, że czeluść otwarta tego statku to jest jak gdyby otwór kiszki odchodowej wielkiego carstwa. Uciekinierzy! Uchodźcy! Burżuje! Dają oto drapaka z ojczyzny. Zmiatają – urzędnicy, dygnitarze, panowie, wielcy magnaci i podmagnatki, kupcy, przemysłowcy, chłopi, popi i oficerowie. Władcy niedawni, czinodrały[60], stupajki[61], wszelkie ciemne indywidua w najdziwaczniejszych ubraniach i resztkach mundurów. Ten i ów ma jeszcze gwiazdę, „kokardę”[62] na czapie. Panowie w armiakach[63], magnaci w chłopskich rubaszkach[64], a mamroczą z cicha pomiędzy СКАЧАТЬ



<p>57</p>

Prywacje – wyrzeczenia.

<p>58</p>

Grabit' nagrablennoje (ros.) – grabić to, co zostało zagrabione (hasło anarchistów).

<p>59</p>

diametralnie – biegunowo, skrajnie.

<p>60</p>

czinodrał (ros.) – urzędnik (pogardliwie).

<p>61</p>

stupajka – brutalny a tępy niższy urzędnik lub wojskowy (wyraz nie znany słownikom rosyjskim, utworzony od ros. stupaj – odejdź).

<p>62</p>

kokarda (ros.) – znaczek blaszany na czapce wojskowej.

<p>63</p>

armiak (ros.) – wierzchnia odzież chłopska z grubego sukna, rodzaj kaftana.

<p>64</p>

rubaszka, rubacha (ros.) – koszula (noszona przez chłopów rosyjskich jako odzież wierzchnia).