Wierna rzeka. Stefan Żeromski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Wierna rzeka - Stefan Żeromski страница 3

Название: Wierna rzeka

Автор: Stefan Żeromski

Издательство: Public Domain

Жанр: Повести

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ miasta cię musimy odstawić.

      – Wy, mnie?

      – Juści. Pójdź z nami. Ja tu sołtys.

      Czerwony gość tej wsi milczał. To byli właśnie ci, dla których wolności z pańskiego domu poszedł był spać w polach, w zimie, na roli – przymierać głodem – jak pies słuchać rozkazu – bić się bez broni – i tak oto z placu boju wracać. Podchodzili do niego wszyscy wraz, półkolem.

      Wtedy rzekł:

      – Puśćcie mnie wolno, bo przecie ja za waszą swobodę i za wasze dobro się biłem i takie na sobie mam rany.

      – E, takie gadki to my już słyszeli… Ty se ta gadaj, a tu jest przykaz. Chodź, bracie, z dobrawoli.

      – Dokąd mam iść?

      – Tera pójdziesz z nami do wsi. A potem, to się dowiesz.

      – Co myślicie ze mną zrobić?

      – Na sianie cię położymy, to se ta spoczniesz. Sianem się wóz wyściele i do miasta cię odstawimy pod wodą.

      – I to wy, mnie?…

      – Nie nasze dzieło. Taki przykaz – i pokój.

      Ranny milczał i spokojnie patrzał na nich wszystkich. Zimno go trzęsło. Uśmiechnął się smutnie do myśli, że z takim trudem przez las i rzekę brnął, ażeby wreszcie przyjść do celu…

      Ktoś w tłumie odezwał się:

      – Ij – takiego ta wieźć! Sprzężaju szkoda. Toć toto do figury w Borku nie dojedzie i uświerknie.

      – Widzieliście, moi ludzie, jaką to magierę czerwoną ma na łbie…

      – Jakiemuś chłopu ukradł te czerwoną czapkę, panie?

      – Bez rzekę przelazł… Woda mu z kożucha ciecze…

      – Ludzie! Boso toto idzie…

      – Kajeś buty zgubił, te „wolność”?

      – Z daleka to tak idziesz, panie wojskowy?

      – Kożuch ma jakisi ze znaczkiem.

      – Pewnie ukradł…

      Sołtys nastawał, swarząc się ze swoimi, jakby u całej gromady szukał potwierdzenia urzędowych czynności:

      – No, chłopcy, trza go wiązać!

      – Takiego ta wiązać…

      – Postronka szkoda!

      – Ino się człowiek spaprze…

      – Zamrze i bez postronka.

      – E – puścić toto… – ktoś mruknął z cicha.

      – Bo i prawda – niech ta lezie skąd przyszło.

      – Aby do wsi nie szło, to wygonem – nie nasze dzieło.

      – Kwardego, co się bije i ludziom we łbach mąci, wiadomo, odstawiaj. Ale takie ta ciaciastwo wiązać…

      – Przecie krześcijan…

      – A juści! – wrzasnął sołtys – po śladach przyjdą, zobaczą, że my go w rękach mieli i wolno puścili… Ty wtedy za mnie zaświarczysz, mądrala, ty będziesz nahaje brał?…

      – No, ja ta nie sołtys. Wiązać, to wiązać.

      – Postronka by trza…

      – Skocz ta który, postronek przynieść…

      – A to niech skoczy który z brzega!

      – Rusz się!

      – U mnie postronka nie ma…

      – Powrósłem związać…

      – Bo i pewnie – brzozową witką i tyla…

      Osaczony spostrzegł wyłom w zmurszałym płocie. Wszedł w otwór leniwym krokiem, opierając się na swoim kosturze i począł przebywać zagon po zagonie w ukos pola ku dworskim zabudowaniom. Tam poszedł, bo przejście w tę prowadziło stronę. Tłum za nim postępował bełkocąc, naradzając się i swarząc. Ktoś szedł z tyłu i nawoływał, żeby się wrócił, to znowu, żeby stanął. Lecz że nie stanął, a zabudowania folwarczne były w pobliżu, więc zbiegowisko chłopów, ciągnące za powstańcem, coraz mniej natarczywie nalegało. Śmiech tylko rozlegał się raz wraz pospólny, głośny na widok najzabawniejszych pokracznych ruchów zbiega. Ktoś z tłumu podjął z ziemi skibę zmarzniętej ziemi i cisnął. Trafił w plecy. Ktoś inny trafił w głowę i przychylił ją niżej jeszcze, ku zagonom. Wołano nań rozmaitymi przezwiskami, lecz z dala i coraz bardziej z daleka.

      Młodzieniec dowlókł się do tyłów dworskiej stodoły i oparł o murowany słup plecami. Widział po przez ognie gorączki zawlekające mu oczy chłopów, którzy stali z daleka i grozili mu pięściami. Spoczywał. Wiatr tam nie dolatał. Miejsce to w zachyleniu ścian było ciche, suche i radosne. Nie było w sercu smutku, ani żalu, ani żadnego ziemskiego popiołu.

      Tylko już pragnienie wiecznego snu.

      Ażeby nie mieć w oczach chłopstwa, które się nie rozpraszało i wciąż jeszcze radziło na wygonie, posunął się wzdłuż ścian stodoły. Gdy się ściana pod prostym kątem załamała, brnął obok tego załamania. Wstąpił na gumno. Pusto tam było. Nigdzie ani żywej duszy. Otworem stały stajnie. Przychodzień zajrzał we drzwi, lecz nie znalazł koni. Śnieg, nawiany dawniej, klinem leżał we wnętrzu – żłoby i drabinki nad nimi były puste. Po drugiej stronie okólnika folwarcznego czerniały zwaliska i zgliszcza spalonych obór, spichlerza, czy stodół. Nawet drzewa w przyległym ogrodzie były zwęglone na poły i dalekie płoty osmalone. Znacznie niżej, poza temi zgliszczami widać było duży, staroświecki dwór.

      Powstaniec przeszedł w poprzek dziedzińca i znalazł się u wejścia do kuchni. Ponieważ drzwi były zamknięte i żadnego nigdzie nie widać ruchu, więc nieśmiało zakołatał we drzwi. Nie otrzymawszy żadnej odpowiedzi, po długiem wyczekiwaniu, ujął za wyślizganą, żelazną klamkę i spróbował, czy się nie da otworzyć. Drzwi ustąpiły. Wszedł do ciemnej sieni, gdzie było pełno gratów kuchennych, pustych fasek, naczyń i koszów. Na lewo czerniały drzwi, spoza których jakiś szmer dawał się słyszeć. Znowu tedy nacisnął prostacką klamkę, otwarł drzwi i stanął w progu. Owiało go ciepło ognia, płonącego pod blachą komina. Jakże głębokie na ten widok uczuł wzruszenie! Przed paleniskiem, twarzą do płomienia zwrócony stał wysoki, zgarbiony starzec, biały, jak gołąb, z gęstą nad wyraz czupryną – i patrzał w duży żeleźniak, w którym perkotała się rozgotowana kasza. Duża kuchnia dworska była pusta. W głębi stało wyrko z brudnym barłogiem. Przybyły zawołał, lecz stary człowiek nie obejrzał się. Zawołał po wtóre – i również na próżno. Wtedy wyciągnąwszy kostur z lekka potrącił go w plecy. Starzec drgnął i obrócił się gwałtownie. Był już bardzo wiekowy, niemal zgrzybiały, lecz rozrośnięty СКАЧАТЬ