Potop. Henryk Sienkiewicz
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Potop - Henryk Sienkiewicz страница 26

Название: Potop

Автор: Henryk Sienkiewicz

Издательство: Public Domain

Жанр: Зарубежная классика

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ Kmicic! — wykrzyknął pan Wołodyjowski.

      — Kmicic! — zawołały dziewczęta.

      — Kmicic! — powtórzył posłaniec.

      — Ktoś ty jest? — pytał pan Wołodyjowski.

      — Włodarz z Wodoktów.

      — My jego znamy! — rzekła Terka. — On driakiew dla waszej mości woził.

      Wtem zza pieca wylazł rozespany stary Gasztowt, a we drzwiach ukazało się dwóch czeladników pana Wołodyjowskiego, których hałas zwabił do izby.

      — Konie siodłać! — krzyknął pan Wołodyjowski. — Jeden niech do Butrymów rusza, drugi konia mnie podaje!

      — U Butrymów ja już był — rzekł włodarz — bo tam najbliżej. Oni mnie do waszej miłości przysłali.

      — Kiedy panna porwana? — pytał Wołodyjowski.

      — Dopiero co... Tam jeszcze czeladź rżną... ja konia dopadł.

      Stary Gasztowt przetarł oczy.

      — Co? panna porwana?

      — Tak jest... Kmicic ją porwał! — rzekł pan Wołodyjowski. — Jedziem z pomocą!

      To rzekłszy zwrócił się do posłańca:

      — Ruszaj do Domaszewiczów — rzekł — niech z rusznicami przybywają!

      — Nuże i wy, kozy! — krzyknął nagle stary na córki. — Nuże, kozy! ruszać na wieś, budzić szlachtę, niech się szabel imają! Pannę porwał Kmicic... co?... Boże odpuść! zbój, warchoł... co?

      — Pójdźmy i my budzić — rzekł Wołodyjowski — będzie prędzej. Chodź wasze! Konie, słyszę, już są.

      Jakoż po chwili siedli na koń, z nimi dwóch czeladników: Ogarek i Syruć. Wszyscy puścili się drogą między chatami zaścianku, bijąc we drzwi, w okna i krzycząc wniebogłosy:

      — Do szabel! do szabel! Panna w Wodoktach porwana! Kmicic w okolicy!...

      Słysząc te wołania, jaki taki wypadał z chaty patrzeć, co się dzieje, a zrozumiawszy, o co rzecz idzie, poczynał sam wrzeszczeć: „Kmicic w okolicy! Panna porwana!” — i tak wrzeszcząc, ruszał na łeb na szyję ku zabudowaniom konia kulbaczyć albo do chaty szabliska po ścianie w ciemności macać. Coraz więcej głosów powtarzało: „Kmicic w okolicy!” — ruch czynił się w zaścianku, światła poczęły błyskać, rozległ się płacz kobiet, szczekanie psów. Na koniec szlachta wysypała się na drogę, po części konno, a w części pieszo. Nad gromadą głów ludzkich połyskiwały w cieniu szable, piki, rohatyny, a nawet i widły żelazne.

      Pan Wołodyjowski rzucił okiem na oddział, wnet rozesłał kilkunastu w różne strony, a sam z resztą ruszył naprzód.

      Jezdni szli na czele, piesi za nimi, i ciągnęli ku Wołmontowiczom, by się z Butrymami połączyć. Godzina była dziesiąta z wieczora, noc jasna, lubo księżyc jeszcze nie zeszedł. Ci ze szlachty, których świeżo z wojny hetman wielki odesłał, zaraz zwarli się w szeregi; inni, mianowicie piesi, szli mniej sprawnie, czyniąc brzęk bronią, gawędząc i ziewając głośno, a chwilami klnąc wrażego Kmicica, który ich słodkiego wczasu pozbawił; tak doszli aż pod Wołmontowicze, przed którymi wysunął się ku nim zbrojny oddział.

      — Stój! kto jedzie? — poczęły wołać głosy z owego oddziału.

      — Gasztowtowie!

      — My Butrymi, Domaszewicze już są.

      — Kto u was dowodzi? — pytał pan Wołodyjowski.

      — Józwa Beznogi, do usług pana pułkownika.

      — Macie wieści?

      — Do Lubicza ją porwał. Przeszli bagnami, by przez Wołmontowicze nie przechodzić.

      — Do Lubicza? — pytał ze zdziwieniem pan Wołodyjowski. — Cóż on się tam myśli bronić? Przecie Lubicz nie forteca?

      — W siłę, widać, ufa. Ludzi przy nim ze dwieście! Pewnie też dostatki chce z Lubicza zabrać; wozy mają ze sobą i koni luźnych kupę. Musiał nie wiedzieć o powrocie naszym z wojska, bo śmiało sobie poczyna.

      — Dobra nasza! — rzekł pan Wołodyjowski. — To nam się nie wymknie. Strzelby ile u was?

      — U nas, Butrymów, sztuk ze trzydzieści, u Domaszewiczów dwa razy tyle.

      — Dobrze. Niech pięćdziesiąt ludzi ze strzelbami ruszy pod waszecią bronić przepraw na bagnach — żywo! Reszta pójdzie ze mną. O siekierach pamiętać!

      — Wedle rozkazu!

      Uczynił się ruch; mały oddział ruszył truchtem ku bagnom pod Józwą Beznogim.

      Tymczasem nadjechało kilkunastu Butrymów rozesłanych poprzednio do innej szlachty.

      — Gościewiczów nie widać? — pytał pan Wołodyjowski.

      — A! to wasza mość pan pułkownik!... Chwała Bogu! — zawołali nowo przybyli. — Gościewicze idą już... słychać ich przez las. Wasza mość wie, że do Lubicza ją porwał?

      — Wiem. Niedaleko z nią zajedzie.

      Rzeczywiście Kmicic nie obliczył jednego niebezpieczeństwa swej zuchwałej wyprawy; oto nie wiedział, że znaczne siły szlachty przybyły właśnie do domów. Sądził, że zaścianki są puste, jak było za czasów jego pierwszego pobytu w Lubiczu; tymczasem teraz, licząc z Gościewiczami, bez Stakjanów, którzy, nie mogli przybyć na czas, pan Wołodyjowski mógł wyprowadzić przeciw niemu około trzystu szabel — i to ludzi przywykłych do boju i wyćwiczonych.

      Jakoż coraz więcej szlachty nadciągało do Wołmontowicz. Przyszli wreszcie i Gościewicze, za którymi się dotąd oglądano. Pan Wołodyjowski sprawił oddział i aż mu serce rosło na widok wprawy i łatwości, z jaką stanęli w ordynku. Na pierwszy rzut oka poznać było można, że to żołnierze, nie zwyczajna niesforna szlachta. Pan Wołodyjowski ucieszył się jeszcze i dlatego, bo sobie pomyślał, że wkrótce dalej ją poprowadzi.

      Poszli tedy rysią ku Lubiczowi owym borem, przez który Kmicic dawniej codziennie przelatywał. Było już dobrze po północy. Księżyc wypłynął wreszcie na niebo i oświecił las, drogę i ciągnących wojowników, rozłamał blade promienie na ostrzach pik, odbijał sią w szablach błyszczących. Szlachta gwarzyła z cicha o nadzwyczajnym zdarzeniu, które ich wyrwało z pościeli.

      — Chodzili tu rozmaici ludzie — mówił jeden z Domaszewiczów. — Myśleliśmy, że to zbiegowie, a to pewnie byli jego szpiegi.

      — A jakże. Co dzień też obce dziady zachodziły do Wodoktów niby po jałmużnę — odrzekł drugi.

      — A co to za żołnierz przy Kmicicu?

      — СКАЧАТЬ