Gloria victis. Eliza Orzeszkowa
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Gloria victis - Eliza Orzeszkowa страница 8

Название: Gloria victis

Автор: Eliza Orzeszkowa

Издательство: Public Domain

Жанр: Зарубежная классика

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ nogi ukazywały się spod skraju długiej odzieży.

      Jeżeli kiedy człowiek ten — jak opowiadał Florenty — wrzeszczał, pluł, klął, drapał, teraz mu to już przeszło. Teraz już wiedział, że znajduje się na samym dnie niedoli, że nic go nie uratuje, że lada chwila śmiercią ohydną zginąć musi. Śmierć tę widział może pod przytwierdzonymi do źrenic powiekami, wiszącą i kołyszącą się na tych samych sznurach, których twarde obręcze na nogach i rękach swych uczuwał. Może tułały się mu po głowie przypomnienia różne i z serca wyciskały łzy, może to serce piekł ogień nienawiści i po członkach rozlewały się gryzące strumienie żółci; najpewniej śmiertelny strach krople krwi ścinał mu w sople lodów i włókna nerwów stężał w nieme od przerażenia struny.

      Cokolwiek czuł i myślał, był w tej chwili upostaciowaniem tej męki, która nie ma ani głosu, ani słów, ani jęków i tylko jak wiatr niewidzialny ciałem człowieka kołysze. Na wozie siedząc kołysał się nieustannie. Z siwiejącymi włosami na głowie i u piersi, z białą chustą na twarzy to w tył, to naprzód odginał swą cienką i wysoką postać, miarowo, nieustannie, w milczeniu kamiennym. Widok zaś tego miarowego, powolnego, wiecznego kołysania się daleko więcej, niżby to zdziałać mogły krzyki i przekleństwa, patrzącym krew w żyłach zatrzymywał, w pamięci rył się na zawsze.

      Nie wszystkim jednak patrzącym. Jeden z tych, którzy ze strzelbami na plecach pod drzewami stali, odezwał się głosem od śmiechu nabrzmiałym:

      — Pokłony wybija... jak przed ikoną!

      Zaśmieli się obaj. Leśni strażnicy to byli, chwaty dzielne i chłopy uczciwe, lecz z nietkniętą jeszcze w duszach pierwotną siłą nienawiści, zacięte i mściwe, z tą siłą, która podobno w wojnach zapewnia zwycięstwo.

      Roniecki z cicha ich upomniał:

      — Nie trzeba śmiać się z nikogo, kto popadł w nieszczęście.

      — Oho! A w jakie nieszczęście szelma ten chciał nas wprowadzić!

      Mówiąc to nie śmiali się już, raczej warczeli. Oko za oko, ząb za ząb. Zemsta straszliwa, lecz kto na wojnę idzie, musi ją z sobą brać, a my i ci najbliżsi towarzysze nasi szliśmy na wojnę bez niej... Już nam było niepodobna dłużej na mękę człowieka tego patrzeć.

      Wracaliśmy do domu śpiesznie, w milczeniu. Raz tylko towarzyszka moja przemówiła:

      — A cóż stało się z chłopcem? Jeżeli tam powróci, prześladować go będą.

      — Ale gdzie tam! Jagmin tu go na koniu swoim przywiózł i stąd zaraz do rodziców odesłał, o opiekę nad nim prosząc. Będzie mu tam jak w niebie... syn prosił...

      W sali jadalnej, zaraz u drzwi, towarzyszów naszych wymówki i zapytania spotkały:

      — Gdzieżeście byli? Czekamy na was! Do naczelnika idziemy, ale bez ciebie, Arturze, nie można. Ty przemówisz...

      — Dlaczego ja?

      — Boś najspokojniejszy, a tu trzeba...

      — Dobrze w garści się trzymać. Macie rację. Porafię.

      — Idźmy więc. Historia rzeczywiście przykra.

      — Tarłowski słusznie mówi: zły początek!

      — Pętlicą wisielczą ręce brudzić!

      — Bezbronnego zwyciężać...

      — To jest syn chłopski!

      — Jednej z chłopami wiary!

      — Obruszymy przeciwko sobie lud!

      — Chodźmy! Czas ucieka!

      — Chodźmy!

      Do salonu we czterech weszli i przed Trauguttem, który wśród kilku członków organizacji siedział, w postawach pełnych uszanowania stanęli. Postawy ich były uszanowania pełne, ale w oczach, na czołach, na wargach coś takiego im drgało, paliło się, migotało, że wprzód, nim słowo z ust któregokolwiek wyjść mogło, Romuald Traugutt gestem energicznym ramię ku nim wyciągnął i głowę podnosząc rzekł:

      — Niech panowie nie mówią. Proszę nie mówić nic. Wiem, o co idzie.

      Było to bystre przeniknięcie tych głów zapalonych i tych niezaprawionych do posłuszeństwa woli; było to przytomne zapobiegnięcie słowu jakiemuś, które mogło z ust się zerwać, niosąc z sobą konieczność kary i niepodobnego do naprawienia nieszczęścia.

      Przez chwilę milczał, prosto w twarze ich patrząc, aż z tym samym spokojem w głosie, którego miał pełne oczy i postawę, mówić zaczął:

      — Idzie o człowieka, który dopuścił się względem nas szpiegostwa i donosicielstwa. Prawo wojskowe ma dla postępków takich karę śmierci. Tym razem jednak, z przyczyn mnie wiadomych, ułaskawiam tego człowieka. Niech odwieziony będzie o wiorst kilka od domu tego i tam wśród pola pozostawiony. Zasłony z oczu ani więzów z rąk i nóg nie zdejmować. Panowie Jagmin, Radowicki i Roniecki wóz z jeńcem eskortować będą i natychmiast po spełnieniu rozkazu mego tu powrócą.

      Na zegarek spojrzał:

      — Partia wychodzi stąd za pół godziny.

      Trzej wymienieni przez naczelnika młodzieńcy złożyli głębokie ukłony i śpiesznie dom opuścili. Czwarty, Florenty, obok nas przechodząc do uszu nam szeptem rzucił:

      — Co za głowa! Z oczu nam awanturę wyczytał i sam niby tak postanowił.

      Czy niby, czy istotnie sam tak postanowił, odgadnąć trudno było. Długo siedział zamyślony i milczący. Gospodarz domu pierwszy przerwał milczenie. Czuł się widocznie niezadowolony, po ustach mu szpilki ironii biegały.

      — Będziesz miał, panie naczelniku, robotę długą i trudną.

      — Z czym?

      — Z poskramianiem fantazji naszych, sentymentów naszych, warcholstwa naszego. Śmiem zapytać: czy dobrze się stało, że ustąpiłeś?

      Podniósł głowę Traugutt i twardo odpowiedział:

      — Nie ustąpiłem; ostateczną decyzję tylko powziąłem.

      Potem łagodniej już nieco dodał:

      — Człowiek ten, do godności urzędu cerkiewnego podniesiony, jest przecież chłopem. Młodzieńcy ci mieli słuszność. Nie od mordowania chłopów zaczynać nam należy. Nie ustąpiłem przed nimi, ale zdanie ich po rozwadze podzieliłem.

      Wstał z krzesła. Odbicia światła w szkłach, które na oczach miał, iskrzysto od ruchu głowy zapłonęły.

      — Ilekroć zgodnie z przekonaniem swoim będę mógł zapobiec wybuchowi warcholstwa, zapobiegnę mu; ilekroć przekonaniu memu w drodze on stanie, poskromię go.

      Przy ostatnich słowach ręka jego ruchem pomimowolnym spadła СКАЧАТЬ