Gloria victis. Eliza Orzeszkowa
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Gloria victis - Eliza Orzeszkowa страница 22

Название: Gloria victis

Автор: Eliza Orzeszkowa

Издательство: Public Domain

Жанр: Зарубежная классика

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ się wysoko.

      Przez małą, otwartą w oknie szybkę powiał wiatr i z lekka poruszać mu zaczął na głowie ciemnopłowe włosy. Jakby ręka jakaś opuściła mu na głowę orzeźwiającą pieszczotę, jakby coś z zewnątrz na niego zawołało. Książka wypadła mu z ręki. Porwał się, prawie swawolnym ruchem dawnego Olesia na zydel wskoczył, przy oknie stanął, przez otwartą szybkę patrzeć zaczął. Patrzał na zawieszoną nad dalekim paskiem lasu twarz słońca, ogromną i jaskrawą, na szmat złotego pola, po którym na kształt czarnych kropel roiły się malutkie z oddalenia istotki i głęboka bruzda cierpienia przerżnęła mu czoło.

      W tej chwili w ogromnym zamku zazgrzytał klucz i zza drzwi nieco uchylonych basowy głos męski zapytał:

      — Pozwalajetie?

      Ze zdziwieniem więzień spojrzał na tego grzecznego gościa, który przed wejściem do celi więziennej o pozwolenie wejścia do niej prosił.

      Był nim oficer dość wysoki, barczysty i ciężki, z twarzą grubą, choć dość kształtną, z czołem od rumianych policzków bielszym i rudawymi nad nim włosami. Srebrna, wąska taśma z zawieszonym na niej pałaszem ukośną linią przepasywała mu piersi i plecy okryte obcisłym mundurem.

      Cela była ciasna; drzwi jej znajdowały się o kilka kroków od okna, u którego, z zydla zeskoczywszy, stał Awicz. Oficer zatrzymał się o krok jeden przed drzwiami, które zamknęły się za nim i znowu kluczem obracanym w zamku zazgrzytały.

      — Nie chciałbym mieszać — zaczął — i jeżeli nie w czas przychodzę...

      Mówił niezmiernie zepsutą polszczyzną.

      — Owszem — wahającym się głosem i wpatrując się w gościa odpowiedział więzień. — Wszakże to pan był... tam... z wojskiem?... Czy może mylę się?

      Nie odpowiadając na zapytanie, gość spod rudego wąsa mrukliwie wymówił:

      — Mam honor rekomendować się: Apolinary Karłowicki.

      — Karłowicki?... Apolinary? — z ruchem najwyższego zdziwienia zawołał więzień.

      Skłonił się oficer.

      — I Karłowicki, i Apolinary. Dziwi się pan... nu, różne słuczaje na świecie bywają...

      — Krewny może biednego Apolka?

      Oficer ręką po białym czole powiódł.

      — To był mój stryjeczny brat. Jego ojciec i mój ojciec byli rodnymi braćmi.

      W celi oprócz wąskiego zydla przy ścianie, którego jeden koniec więzienną pościelą okryty naśladował łóżko, znajdował się jeszcze stołek drewniany i krzywy, brudny, z popękanych desek zbity stół. Oficer postawił stołek przy krzywym stole i usiadł.

      – Ja przyszedł, aby z panem o nim pomówić... ja tego chłopca lubił... on mnie był dorog... ja dziś tu w więzieniu cały dzień dyżurnym... więc pomyślał sobie: pójdę, rozpytam się o niego... kiedy? jakim sposobem? bo ja nigdy nie spodziewał się... On w Moskwie uczył się. Dwa lata uczył się tam i do starszego brata na święta wielkanocne pojechał. Nu da! Jak pojechał, tak i nie powrócił. Oni tu swój majątek gdzieś mają... więc pan jego pewno znałeś? Czy pan jego znałeś?

      — Z bliska, mieszkaliśmy w sąsiedztwie niedalekim.

      — Da! da! Jak tylko mnie pan tam... w lesu, swoje nazwisko powiedział, ja zaraz przypomniał sobie, że gdzieś je słyszał, a potem i to przypomniał, że od Apolka słyszał... On mnie wszystko opowiadał, jak dzieckiem był, kogo znał, z kim bawił się... Ach, nieszczastnyj! jak on tam popadł? Kto jego namówił? Taki młody... i dobr! Ach, dobr! Kakoje u niewo było dobroje, czystoje, dietskoje sierdce!

      Zwiesił głowę i żałość głęboka rozlała się mu po twarzy. Przy tym widać było, że w chwili wzruszenia na usta jego ciśnie się mowa, do której przywykł i w której był biegły. Podniósł po chwili głowę i spotkał się oczyma z utkwionym w niego zdziwionym wzrokiem więźnia. Iskra gniewu zamigotała mu w chmurnych oczach.

      — Pan dziwisz się! Czego dziwić się? Dlaczegóż to Apolek bratem moim być nie mógł. Na świecie różne słuczaje bywają. Ot, dwóch rodnych braci było, daleko od siebie mieszkali. Jeden został się przy majątku, a drugi go stracił i jak stracił, na służbę poszedł... w twierskiej guberni służył. Nu da! Tak Apolek był syn jednego brata, a ja był syn drugiego... dieduszka nasz miał imię Apolinary i nas obydwóch tak nazwali. Ale stryja ja nie znał, bo on rano umarł i ja do tego czasu nigdy tu nie przyjeżdżał, a teraz uwy! ze swoim pułkiem przyjechał, żeby miatież uspokajać. I oto co zobaczył! Apolka zabitego zobaczył... chłopca, mego miłego brata!

      Przywiązanie do poległego powstańca, dziwne jakoś w grubym człowieku tym, tkliwie ujmowało młodego więźnia i zaciekawiał go ten oficer z naturą, jak się zdawało, dość złożoną. Zapytał, jakim sposobem mógł tak z bliska znać stryjecznego brata, skoro nigdy dotąd w kraju nie był. Oficer z pośpiechem odpowiedział:

      — Już mówił, że on dwa lata był w Moskwie, a ja tam wtedy z pułkiem stał. Nu wot my gdzieścić spotkali się... jedno nazwisko... pyta się on mnie, czy nie krewny! A ja już wiedział, kto on, i mówię: „Ja wasz stryjeczny brat”. Tak on, sierdiecznyj, za szyję mnie objął...

      Zatrząsł mu się głos w gardle, grubym kołnierzem munduru otoczonym.

      — Familii ja nie mam, nikogo swego na swietie nie mam... krew odezwała się... polubił brata... I jak nie polubić? Taki dobry, sierdieczny chłopak. I krasawiec że on był! I on mnie polubił, choć czasem i sierdził się na mnie, nu tam, za różne głupstwa, ale zawsze potem przychodził i mówił... „Ty biedny... co ty winien...”

      Zamilkł, ramieniem uczynił gest rozpaczy.

      — Co tam już gadać! Co opowiadać. Minęło, propato! Już jego na świecie nie ma... Ale...

      Wyprostował się, chmurne jego oczy z wyrazem prośby utkwiły w twarzy więźnia.

      — Ale teraz ja przyszedł pana prosić, żeby pan mnie wszystko o nim opowiedział: jak się to stało? Jak do tego przyszło? Kto go namówił?

      Opowiadanie było krótkie. Nikt go nie namawiał i przyszło do tego w sposób prosty. Chłopak był żywy, szlachetny, kochał kraj, kochał ideę, uniósł go ten prąd, który unosił innych.

      Oficer słuchał z głową spuszczoną, w ziemię patrząc.

      — Głupost’! — sarknął.

      — Co jest głupostią? — uśmiechnął się Awicz.

      — A wot, te wszystkie wasze idee i prądy!

      — Wiele by o tym mówić — z nowym uśmiechem rzucił więzień.

      — Ja i chciałby z panem wiele o tym pomówić... chciałby bardzo... Nu, ale to później, kiedy ja tu inszego dnia przyjdę... a teraz ot, co ja jeszcze chcę panu powiedzieć...

      Dłonie na kolanach oparł, СКАЧАТЬ