Dziadek Mróz nie istnieje. Aleksander Karniszyn
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Dziadek Mróz nie istnieje - Aleksander Karniszyn страница 2

СКАЧАТЬ zazwyczaj w kuchni, przy niedużym stole w rogu, słuchając wiadomości i muzyki nadawanej na «Kulturze». Ten tydzień był tygodniem Bacha.

      Podczas jedzenia nie rozmawiali. Rozmowy przy posiłkach nie zalecano. Po kolacji, kiedy Mark mył naczynia, a syn wycierał stół, Żeńka nagle spytał:

      – Tato, a Dziadek Mróz jest naprawdę?

      – Oczywiście, że nie.

      – To dlaczego go rysujemy? I tę Śnieżynkę też? Córkę córki?

      – Rozumiesz, synu… – Mark zręcznie złapał talerz, próbujący wyślizgnąć się z dłoni. – Uważa się, że to rozwija twoją fantazję. Bajki wszelkie, na przykład, to wymysły. A fantazja jest po prostu nieodzowna, żebyśmy mieli swoich wynalazców i uczonych, którzy dokonują ważnych odkryć.

      Żeńka kiwnął ze zrozumieniem głową. Jasne, bez wynalazców i uczonych byłoby bardzo źle. Trzeba będzie, znaczy, nafantazjować jeszcze co nieco. To pożyteczne. To rozwija.

      Wieczorem syn czytał, a Mark popatrywał na telewizyjne wiadomości. Potem razem oglądali stary film. Stare filmy były dobre i odpowiednie. Tam dobrzy ludzie zbierali się przeciw wrogom, walczyli, pokonywali trudności i zawsze zwyciężali.

      Za kwadrans dziesiąta rozbrzmiały pierwsze takty hymnu. Rano wykonywał go wielki chór, wieczorem grano samą melodię. Mark podśpiewywał sobie poszczególne wersy i słowa: o słońcu na niebie, o jedności, i znów o błękitnym niebie, o morzach i oceanach…

      – Spokojnej nocy, tato – powiedział Żeńka.

      – Spokojnej nocy, synu – odpowiedział z uśmiechem Mark. – Dobrych snów.

      Śnił mu się grafik, w którym było dużo świąt i wolnych dni.

      A Żeńce śniły się jakieś wnuczki i babki, i Dziadki Mrozy, których w gruncie rzeczy nie było, ale fantazjować o nich, choćby we śnie, było pożytecznie.

      ***

      Saszka obudziła się wcześnie. Babcia jeszcze spała za przepierzeniem, słychać było tylko zabawne lekkie pochrapywanie. We wsi leniwie poszczekiwały psy, witając zbliżający się świt.

      Hau, doniosło się skądś od dyniowiska. Hau-hau, odpowiedział basem z drugiego końca wsi ogromny pies, ochraniający ptaszarnię. Saszka zaprzyjaźniła się z nim, kiedy tylko go przywieźli. Był taki wielki, że można było położyć się mu na grzbiecie, objąć za szyję, a on ani drgnął.

      Poczekała, aż do tej rozmowy «nie śpij, nie śpię» włączył się ich Połkan – który oznajmił wszystkim, że on w ogóle już nie śpi, tylko pracuje, ochrania obejście i Saszkę z babcią – i zeskoczyła lekko z wysokiego łóżka. U babci wszystkie łóżka były wysokie, i jak się włączyło światło, to pod nimi wcale nie było ciemno i wcale nie strasznie.

      Szaszka nie bała się ciemności. Boją się ci, którzy nic nie wiedzą. «Z niewiedzy – wszystkie strachy» – tak jej mówiła babcia. A Saszka wiedziała dokładnie, kto tam w ciemności pod łóżkiem szuści i chce ją złapać za nogi i wystraszyć. Nawet specjalnie gasiła lampę i bawiła się z tym, co żyje pod łóżkiem. On łapał, ona wesoło piszczała i zadzierała wysoko nogi. I tak się razem weselili. Najważniejsze, żeby nie zapomnieć potem nakarmić domowika. On nie tylko łapać umie, jest całkiem pożyteczny, jeśli go szanować.

      Saszka domowika nie widziała ni razu, tylko łapy czuła, kiedy chwytał za nogi. I jeszcze słyszała czasami jego śmieszek z ciemnego kąta. Babcia mówiła, że oni wszyscy są malutcy i mają włochate nogi. Pewnie jak hobbici. A hobbitów nie trzeba się bać, oni są dobrzy. Profesor napisał wszystko na ich temat. Tę książkę przerabiali w szkole i Saszka potem brała udział w odgrywaniu pojedynczych scenek. Tylko na hobbita jej wtedy nie wzięli, dlatego że jest chuda i wredna – tak powiedzieli chłopcy. Została leśnym goblinem, zielonym i zwinnym, szalała i wywijała koziołki, i wszystkim przeszkadzała. «Wczuła się w rolę» – powiedziała nauczycielka. A nauczyciel się śmiał i stwierdził, że wszystko ściśle według «metody Stanisławskiego».

      Saszka ostrożnie rozsunęła zasłonki i pchnęła na zewnątrz lekkie skrzydła okienne. W otwartym oknie od razu pojawił się łeb Połkana. Pies szybko dyszał, a różowy język zwisał mu z boku. Pewnie biegał po podwórzu, wariował.

      – Idź sobie – szeptała Saszka, apelując do psiej głowy. – Idź sobie, nie przeszkadzaj!

      – Uf uf uf – sapał uśmiechnięty Połkan. Psy uśmiechają się szczerze, z całego serca. A koty, to nie wiadomo, co sobie myślą. Mogą śmiać się i drwić. Siedzieć sobie w wyniosłym milczeniu, nie zwracając na nikogo uwagi, albo wytrzeszczać oczy w udawanym strachu czy niezrozumieniu, choć w gruncie rzeczy wszystko doskonale rozumieją. Ale uśmiechać się, tak serio, nie mogą.

      – Cicho bądź! – syknęła, odganiając psa, a potem coś wymyśliła. Mocno objęła kark Połkana i wyszeptała mu do ucha magiczne słowa:

      – Na spacerek!

      Połkan szarpnął się, a Saszka jak korek w butelki wyleciała na dwór, mało co nie zdzierając o parapet świeżo zagojonych kolan. Połkan, szarpiąc łańcuchem, skakał dookoła. Zaszczekałby od przepełniających go emocji, gdyby Saszka nie zawisła na nim całym ciałem i nie zacisnęła obu dłoni na psiej mordzie.

      – Cicho, cicho, nie wariuj!

      W czasie gdy Połkan wiercił się na wszystkie strony, popiskując i machając grubym i twardym jak pałka ogonem, Saszka odczepiła karabińczyk i trzymając za obrożę, pociągnęła psa na tyły domu. O tej porze nie warto było wychodzić z podwórza przez furtkę w bramie. Zaraz przegonią bydło, zaraz, strzelając z bata, przejdzie drogą pastuch. Już lepiej tyłem, dolinką, koło niczyjego wiśniowego sadu, na górę, gdzie stoi kamienna baba, wychłostana przez wiatry i czas, szara i toporna. Miastowi, odwiedzający wioskę, mówią na nią «scytyjska», ale Saszka dobrze wiedziała, że te baby, które spotykano na stepach, są połowieckie i nic wspólnego ze Scytami nie mają.

      Niby można było wcześniej uprzedzić, poprosić babcię o pozwolenie, ale tak, bez pytania, wczesnym rankiem, przed świtaniem, to dopiero przygoda!

      Minęła ogrody i ostatnie opłotki i spuściła Połkana, a ten pognał przed siebie po skrzącej od rosy trawie, pod zasłoną unoszącej się z wąwozu mgły, machając uszami i popatrując od czasu do czasu, czy pani za nim idzie. Chociaż «panią» Saszki w sumie nazwać nie można, panią była babcia, a ona kimś w rodzaju kompanki od ganiania i zabawy.

      Saszka biegła za psem, plaskając bosymi stopami po chłodnym pyle dróżki. W nocy ziemia stygła, ale jak tylko wzejdzie słońce i zrobi się jasno i ciepło, pył stanie się delikatny, przyjemny, cieplutki w dotyku.

      Zdarza się gleba czarna, czarnoziemna, taka czepliwa, którą zmyć trudno. Zdarza się czerwona, od gliny i iłów, ciężka, kłująca, która maże się po najmniejszym nawet deszczyku. A tu, u nich, ziemia była najlepsza, taka СКАЧАТЬ