Piękna czterdziestoletnia. Pamela Druckerman
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Piękna czterdziestoletnia - Pamela Druckerman страница 4

Название: Piękna czterdziestoletnia

Автор: Pamela Druckerman

Издательство: PDW

Жанр: Сделай Сам

Серия:

isbn: 9788308072486

isbn:

СКАЧАТЬ roku swojego urodzenia.

      Jesteś zaskoczona, kiedy ekspedientka kieruje cię do działu z kremami przeciwzmarszczkowymi.

      Ze zdumieniem dowiadujesz się, że dziecko twojej koleżanki jest już na studiach.

      Ludzie są zdziwieni, kiedy wyjawiasz, że masz troje małych brzdąców.

      1

      Jak odnaleźć

      swoje powołanie

      .

      Kiedy dorastałam, moja rodzina nie zajmowała się złymi wiadomościami. Babcia ze strony matki na wszystko, od rodzinnych niesnasek po konflikt izraelsko-palestyński, reagowała raźnym: „Na pewno coś wymyślą!”.

      Są gorsze rzeczy, z którymi przychodzi się mierzyć w dzieciństwie niż niepohamowany optymizm. Mój los nie był nawet wyjątkowy: mnóstwo Amerykanów z klasy średniej dorasta w słonecznych, nieinwazyjnych domach. Podejrzewam jednak, że moja rodzina przodowała w tym nieubłaganym optymizmie. Żeby uniknąć trudnych tematów, nigdy nie zagłębialiśmy się zbytnio w szczegóły, także jeśli chodzi o naszych przodków. Byłam już prawie nastolatką, gdy odkryłam, że dwoje z moich dziadków oraz wszyscy pradziadkowie przybyli do Ameryki jako imigranci, głównie z Rosji. Skoro nikt nie wspominał, że było inaczej, sądziłam, że jesteśmy Amerykanami z dziada pradziada.

      Mglista była nawet historia naszej imigracji. Babcia powiedziała, że jej rodzice pochodzili z miejsca o nazwie Minskaja Gubiernija. Nie wiedziała jednak, gdzie dokładnie się ono znajdowało, a gdy pewnego razu przeszukała archiwa na Ellis Island, nie znalazła śladu ani matki, ani ojca. Po osiedleniu się w Karolinie Południowej jej rodzina natychmiast wtopiła się w lokalny krajobraz. Babcia stała się południową pięknością i jako członkini bractwa żeńskiego kierowała się w życiu miejscową maksymą: jeśli nie masz do powiedzenia czegoś miłego, lepiej nic nie mów.

      Nikt w rodzinie ani razu nie wspomniał, że mieliśmy bliskich krewnych, którzy zostali w Minskoj Gubiernii. Gdy w końcu przycisnęłam o to babcię, wyznała, że jej matka wysyłała paczki z suszoną fasolą i ubraniami do rodzeństwa i kuzynów w Rosji. Ale po drugiej wojnie światowej przestała.

      – Urwał nam się kontakt – skwitowała.

      Tak moja rodzina tłumaczyła los krewnych, których prawdopodobnie zapędzono do getta i wymordowano podczas Holocaustu: „Urwał nam się kontakt”.

      To ekstremalnie pozytywne myślenie było w rodzinie mojej matki chyba dziedziczne. Każde pokolenie chroniło następne przed złymi wieściami. Po raz pierwszy zauważyłam to na przyjęciu z okazji czterdziestych urodzin mojego ojca, kiedy miałam sześć lat. Świętowaliśmy w domu w Miami, mieście, w którym się wychowywałam. Goście przechadzali się z drinkami po patio, wokół basenu, a ja byłam w środku, gdy usłyszałam plusk i zobaczyłam dziwne poruszenie.

      – Co się stało? – zapytałam mamę.

      – Nic takiego – zapewniła mnie.

      Żeby było jasne: moja mama była kochająca, serdeczna i pełna jak najlepszych intencji. Rozpostarła nade mną parasol ochronny. Podejrzewam jednak, że byłabym dziś kimś innym – może pracowałabym w innym zawodzie? – gdyby powiedziała wprost: „Larry Goodman się upił i wpadł do basenu”. Mogłybyśmy stwierdzić zgodnie, że złe rzeczy czasem się zdarzają, a ja jestem ich wiarygodnym świadkiem.

      Zamiast tego nabrałam przekonania, że wszystko, co złe, dzieje się w niewyraźnym dalekim wymiarze, zawsze o patio stąd. Jeśli nie będziesz się zbytnio przyglądać, to tak, jakby się nic nie wydarzyło.

      Ten pogląd na życie łatwo było utrzymać w Miami. Miasto jest wiecznie skąpane w słońcu, a tamtejsze powietrze dosłownie „ma w sobie coś”; Miami rozkwitło bowiem dopiero w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, wraz z upowszechnieniem się klimatyzacji. Po wielu latach, gdy moi przyszli teściowie zwiedzali jeden z najstarszych domów w tym mieście – obecnie część stanowego skansenu – zauważyli, że pochodzi z tego samego okresu, co ich dom w Londynie.

      Ludzie często reagują zdziwieniem na wiadomość, że spędziłam dzieciństwo w Miami. Sądzą, że to miasto emerytów. Ci skupiają się jednak na Miami Beach, wąskiej wysepce u wschodniego wybrzeża miasta. Większość mieszkańców żyje w skwarnej, mało reprezentacyjnej części Miami.

      Pierwszy dom, który kupili rodzice, został wybudowany na miejscu sadu mangowego. Mangowce nadal tam rosły – owoce z plaskiem rozbijały się o maski naszych samochodów i rujnowały lakier. Nasz dom, tak jak inne w okolicy, był betonowy, klimatyzowany i miał chronić przed salamandrami, włamywaczami oraz pogodą. Od czasu do czasu kanałami wentylacyjnymi wpełzał do środka niegroźny czarny wąż. Prawie nie widywaliśmy plaży.

      Niemal wszyscy w Miami skądś przyjechali. Nasi kubańscy sąsiedzi nie mieli wątpliwości, że niebawem powrócą do Hawany. Większość przyjaciół rodziców mówiła z brooklińskim albo nowojorskim akcentem. Udawaliśmy, że południowa Floryda ma te same pory roku, co Nowy Jork, choć na zdjęciach ze sklepowym Świętym Mikołajem jestem opalona i w szortach.

      Brak zaszłości historycznych i otoczka nadziei na lepszy los doskonale nam w Miami odpowiadały. Kiedy mama musiała przekazać nam jakąś nieprzyjemną wiadomość – na przykład, że któryś znajomy ma raka – wsuwała ją ukradkiem między zapowiedź, co będzie na kolację, a relację z próby cheerleaderek. Zła wieść przemykała tak szybko, że miałam wątpliwości, czy faktycznie ją usłyszałam.

      Były lata osiemdziesiąte, apogeum amerykańskiego boomu rozwodowego, więc co rusz dowiadywałam się, że jakieś zaprzyjaźnione pary się rozstają, ale nigdy nie wiedziałam dlaczego. Rodzice nie rozgadywali się na temat osób, które znali, ani nie omawiali relacji między naszymi krewnymi. Pewnego razu zauważyłam, że szepczą o ciotce alkoholiczce, ale gdy poprosiłam o szczegóły, nabrali wody w usta (po latach się dowiedziałam, że po pierwszej Krwawej Mary ciotka wygłaszała antysemickie monologi).

      Takie opowieści nie były, jak uważano, odpowiednie dla dziecięcych uszu. Zresztą prawie nic nie było. Wydarzenia na świecie, nowe ciuchy i wakacje opisywaliśmy ogólnikowymi: „straszne”, „wygląda ślicznie” albo „świetnie się bawiliśmy”. Ludzie, których lubiliśmy, byli „fantastyczni” (jedna z koleżanek mojej mamy nazywała ładne kobiety pychotkami); ci nielubiani – „irytujący”; ktoś, kto rozwodził się nad jakimś tematem, był „nudny” albo „niepoukładany” (później zrozumiałam, że ci „nudziarze” silili się na intelektualizm).

      Rodzice nie byli oczywiście moim jedynym źródłem informacji. Wiedziałam o AIDS, więźniach politycznych oraz o tym, że kolumbijskie kartele narkotykowe mordują ludzi w Miami. Czytałam książki, których bohaterowie mieli przeszłość, życie wewnętrzne, nie byli jednowymiarowi. Ale jako posłuszne najstarsze dziecko wierzyłam też, że prawdziwe jest to życie, które dzieje się w domu. A w naszym domu nie dedukowało się, nie analizowało własnych przeżyć, nie spekulowało na temat innych. Nie omawialiśmy też naszej historii, przynależności etnicznej ani klasy społecznej. Już sama wzmianka o skomplikowanych prawdach wprawiała wszystkich w dyskomfort. Była jak stwierdzenie, że Larry Goodman wpadł do basenu.

      Kiedy podrosłam, nabrałam przekonania, że specjalna, dojrzała rozmowa o życiu toczy się wtedy, gdy mnie nie ma, albo że cały ten small talk to preludium СКАЧАТЬ