Sobieski. Lew, który zapłakał. Sławomir Leśniewski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Sobieski. Lew, który zapłakał - Sławomir Leśniewski страница 4

Название: Sobieski. Lew, który zapłakał

Автор: Sławomir Leśniewski

Издательство: PDW

Жанр: Биографии и Мемуары

Серия:

isbn: 9788308071991

isbn:

СКАЧАТЬ pod Piławcami, której ostatecznie nie stoczono, szybko zyskała miano „hańby plugawieckiej”. Winowajców było wielu, począwszy od trzech regimentarzy sprawujących dowództwo: Dominika Zasławskiego, Mikołaja Ostroroga i Aleksandra Koniecpolskiego, ludzi wielkich nazwisk i małych predyspozycji do piastowania tak odpowiedzialnych stanowisk; wykpiwano ich zresztą, przezywając odpowiednio „Pierzyną”, „Łaciną” i „Dzieciną”, co świetnie charakteryzowało ich wojskowe umiejętności i wiek. Kolejnym winowajcą był ten, który świadomie postawił ich na czele armii, kanclerz Jerzy Ossoliński. Posiadał on podczas bezkrólewia ogrom władzy, ale zamiast zdolnego dowódcy – byli tacy, tyle że wywodzili się spośród mocno podejrzanych innowierców, co w dobie kontrreformacji ich dyskwalifikowało – wolał trzech nieudaczników, nawzajem się neutralizujących i pozbawionych tym sposobem szansy na wybicie się do roli męża opatrznościowego Rzeczypospolitej. W końcu zawiniła sama szlachta – butna, głupia, wiecznie pijana i podszyta tchórzem. Zupełnie inna sprawa, że tak bardzo wśród szlachty popularny książę Jeremi Wiśniowiecki, doświadczony dowódca wojskowy, podczas strasznej nocy pod Piławcami również stracił głowę i odrzucił kierowane do niego rozpaczliwe prośby objęcia władzy nad armią, co przypuszczalnie było jedynym sposobem zapanowania nad paniką i przeciwstawienia się nieprzyjacielowi. Również w nim, słynnym Jaremie, uchodzącym za człowieka odważnego do szaleństwa, w tym dramatycznym momencie zagościły wątpliwości i strach przed odpowiedzialnością. Kat Ukraińców, który swoim zachowaniem w niemałym stopniu przyczynił się do rozpalenia rebelii, wolał jak wszyscy uchodzić w kierunku Lwowa, zamiast brać komendę i walczyć.

      Marek i Jan mieli wiele szczęścia, że los oszczędził im udziału w wyprawie pod Piławce. Ustrzegł ich nie tylko przed skazą na honorze, lecz także, być może, utratą miłości i szacunku ze strony matki. Nim Teofila Sobieska otworzyła ramiona przed synami, miała podobno wypowiedzieć zdanie: „Wyrzekłabym się was, gdybyście mieli być tacy jak ci spod Piławiec”. Po latach Jan przedstawił trochę zmienioną wersję, która miała brzmieć: „Gdyby tak któryś z synów moich miał ujść potrzeby, nigdy bym go za syna nie miała”. Niezależnie od tego, która z nich jest zgodna z rzeczywistością, czy może obie stanowią tylko wymysł, wydaje się, że właśnie wdowa po kasztelanie krakowskim byłaby zdolna do takiego uczynku. „Męskie serce”, jakie nosiła w piersi, cztery lata później dla młodszego z braci miało zamienić się w kamień.

      Po powrocie do kraju młodzi Sobiescy podzielili się częścią spadku po ojcu i objęli urzędy starostów: Marek – krasnostawskiego, Jan – jaworowskiego. Czas nie sprzyjał innym niż wojna zajęciom. W 1649 roku Rzeczpospolita usiłowała powstrzymać krociową armię Chmielnickiego i sprzymierzonych z nim Tatarów pod Zbarażem. Tam zebrały się najlepsze oddziały Korony pod faktycznym dowództwem Wiśniowieckiego, który wykazał się dużą odwagą, dobrze wiedząc, że w wypadku porażki akurat on, człowiek najbardziej przez Kozaków znienawidzony, nie będzie mógł liczyć na ich litość. Podczas gdy Marek walczył wśród obrońców twierdzy, młodszy z braci znalazł się u boku nowego króla Rzeczypospolitej, Jana II Kazimierza, idącego jej na odsiecz. Armia królewska pomimo dzielnej postawy żołnierzy i samego monarchy dała się pod Zborowem otoczyć Tatarom. Podczas bitwy stoczonej 15 sierpnia starosta jaworowski walczył na jednym skrzydle z Jerzym Sebastianem Lubomirskim, ówczesnym starostą krakowskim. Niedaleka przyszłość miała związać ich losy tragicznym węzłem. Sobieski bił się mężnie, ale nie wykazał się niczym szczególnym, w każdym razie nie na tyle, by przypisywać mu nadzwyczajne zasługi. Wraz z innymi rozpaczliwie walczył o życie i przetrwanie, zawdzięczając je bohaterskiej postawie piechoty i sile ognia skutecznie powstrzymującej ataki przeciwnika. Tymczasem znaleźli się autorzy, którzy idąc śladem wspomnianego hrabiego de Salvandy’ego, dostrzegli w nim nie tylko tęgiego rębajłę oganiającego się od chmary ordyńców, lecz także dowódcę umiejącego zapanować nad paniką i uratować armię przed pogromem. Za taką postawę wedle de Salvandy’ego i zwolenników jego bajdurzeń dzielny junak miał zostać nagrodzony przez króla starostwem jaworowskim, które w rzeczywistości już od pewnego czasu posiadał. Można tu stwierdzić z przekąsem, że tłumek postaci z polskiej historii, na które z ust wszelkiej maści lizusów spadły niezasłużone pochwały, jest nadmiernie duży i, niestety, stale się powiększa.

      Pułapka, w której znalazła się armia pod Zborowem, wydawała się bez wyjścia i los państwa zawisł na włosku, ponieważ wykrwawiona i wyniszczona głodem załoga Zbaraża również była bliska kapitulacji. I zapewne na nic zdałoby się poświęcenie Mikołaja Skrzetuskiego (pierwowzoru Sienkiewiczowskiego Jana Skrzetuskiego), który przedarł się z twierdzy do obozu króla z dramatyczną relacją na temat stanu fortecy i ginących w niej obrońców, gdyby chan tatarski, działając wbrew interesom Kozaków, nie zawarł separatystycznego porozumienia z Janem Kazimierzem. Chan dobrze wiedział, że polski monarcha jest zdany na jego łaskę, a jednocześnie pragnął pokazać Chmielnickiemu, który spośród dwóch egzotycznych aliantów ma więcej do powiedzenia. Zdawał sobie też sprawę, że rozgromienie wojsk Rzeczypospolitej przez Chmielnickiego na tyle zachwiałoby równowagą sił, iż Tatarzy z dnia na dzień straciliby rolę języczka u wagi, czyniącą z nich atrakcyjnego i pożądanego sojusznika. Chan i jego murzowie dostali stosowne „podarki”, a pozbawieni wsparcia buntownicy zostali zmuszeni pochylić głowy przed prawowitym władcą i zawrzeć porozumienie.

      Uśmierzony na chwilę bunt wybuchł z nową mocą w 1651 roku i obaj Sobiescy znów znaleźli się w siodle. W połowie roku doszło do bitwy, która swoim ogromem i liczbą zaangażowanych wojsk mogła rywalizować z największymi bataliami epoki. Chmielnicki i chan krymski Islam III Girej rzucili do boju sto tysięcy wojowników, armia Rzeczypospolitej sięgała sześćdziesięciu tysięcy żołnierzy. Siły te podeszły pod Beresteczko w sposób, który wzbudził podziw Ottona Laskowskiego. Autor niewielkiego dziełka Młodość wojskowa Jana Sobieskiego stwierdził: „Marsz z Sokala pod Beresteczko, wykonany w kilku kolumnach, czyli jak wtedy mówiono w dywizjonach, dla tym szybszego przerzucenia wojsk na nowe stanowiska i łatwiejszego ich wyżywienia, ubezpieczony znakomicie przed skrzydłowym natarciem przeciwnika, dzięki samemu rozkładowi sił w poszczególnych kolumnach i wyznaczeniu im do osiągnięcia odpowiednich celów oraz skoncentrowaniu do bitwy wszystkich sił – nasunąć musiał pewne refleksje co do stosowania metody dzielenia wojsk w marszu i łączenia ich na polu bitwy, którą na Zachodzie w pełni zastosować potrafił, po okresie marszów wykonywanych przed nim zwartą masą całego wojska, dopiero Bonaparte”. Nie byłoby powodu cytować tego przydługiego i dość skomplikowanego ze względu na składnię zdania, gdyby w kolejnym nie padły słowa odnoszące się do przyszłego króla: „Gdy w czasach późniejszych Sobieski wystąpił jako wódz samodzielny, umiał sam już stosować metodę tę po mistrzowsku”. Ocena Laskowskiego nie odbiera jednak Napoleonowi zasługi opracowania do perfekcji tego właśnie elementu, jednego z najważniejszych w jego taktyce, nawet jeśli czyni ze starosty jaworowskiego odległego w czasie prekursora takiego sposobu wojowania.

      W jednej z największych bitew, jakie widziała siedemnastowieczna Europa, każda ze stron miała prawo liczyć na zwycięstwo i przełom w ciągnącej się już czwarty rok wojnie. I każdej los dał taką szansę: trwająca trzy dni batalia miała dramatyczny przebieg. Bracia walczyli pod komendą przeszło sześćdziesięcioletniego hetmana Stanisława „Rewery” Potockiego, któremu nie w smak było słuchać rozkazów sprawującego naczelne dowództwo króla. To był jeden z powodów kryzysu, jaki nastąpił drugiego dnia, kiedy orda była bliska przełamania polskich oddziałów. Skończyło się na strachu i bolesnych stratach, również wśród sił dowodzonych przez Marka i Jana Sobieskich. Młodszy z braci został poważnie ranny w głowę i na krótką chwilę dostał się nawet do niewoli. Jak w monumentalnym dziele Dola i niedola Jana Sobieskiego napisał Tadeusz Korzon, starosta „zawdzięczał ratunek swoim towarzyszom, którzy Muffrah-murzę żywcem pojmali”, a Battaglia stwierdził, że „uratował go spieszący z pomocą Lubomirski”, który pod Beresteczkiem dowodził czternastoma chorągwiami, w tym СКАЧАТЬ