STO MILIONÓW DOLARÓW. Lee Child
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу STO MILIONÓW DOLARÓW - Lee Child страница 22

Название: STO MILIONÓW DOLARÓW

Автор: Lee Child

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Крутой детектив

Серия:

isbn: 978-83-8215-222-7

isbn:

СКАЧАТЬ miejskim. Zaczynał pracę wczesnym rankiem, kończył po lunchu. Dlatego po południu wpadł do baru. Miał silne przekonania, w większości agresywne i błędne. Bar mieścił się pięć ulic od domu, w którym mieszkali Saudyjczycy. Należał do lokali często odwiedzanych przez wszelkiego rodzaju radykałów. Ale nie robił takiego wrażenia. Wyglądał bardzo kulturalnie. Surowo, lecz dyskretnie. Wśród gości przeważali mężczyźni w garniturach, normalnie ostrzyżeni. Nie był także całkowicie antyamerykański, pod warunkiem że Amerykanin był biały.

      Kiedy skończyli rozmawiać, Neagley znalazła bar na planie miasta.

      – To nie ten, który tak nam się podobał – powiedziała. – Ten jest w lepszej części dzielnicy. Niedaleko mieszkania Saudyjczyków. Można tam dojść w niecałe dwadzieścia minut. Czas pasuje. Myślisz, że to tam?

      – Pasuje czas, pasuje miejsce, pasuje atmosfera – podsumował Reacher.

      – Świadek musi go nam opisać. Przydałby się portret pamięciowy.

      – Ufamy hamburskim gliniarzom? Czy załatwimy to sami?

      – Nie mamy rysownika. Poza tym ten Niemiec może nie mówić po angielsku. Musimy im zaufać. Zresztą będzie nas naciskał Departament Stanu. Inaczej mogłoby dojść do incydentu dyplomatycznego.

      Reacher kiwnął głową. Miał już do czynienia z niemieckimi policjantami, zwykłymi i tymi z żandarmerii wojskowej. Nie zawsze się dogadywali. Głównie dlatego, że inaczej postrzegali pewne rzeczy. Niemcy uważali, że podarowano im kraj, a Amerykanie, że kupili olbrzymią bazę wojskową z pełną obsługą.

      Na podjeździe zawarczał silnik. Samochód skręcił, minął wysoką do kolan tabliczkę i zaparkował. Potem drugi. Dwa wozy. Na pewno vany. Czarne. Chwilę później weszło dwóch mężczyzn w garniturach, za nimi Ratcliffe i Sinclair, a na końcu dwóch kolejnych mężczyzn, też w garniturach. Ratcliffe był zasapany. Sinclair miała lekkie rumieńce. Na szyi i policzkach. Znowu była w czarnej sukience i wyglądała jak marzenie. Chyba nawet lepiej. Pewnie dzięki rumieńcom.

      – Podobno mamy świadka – zaczął Ratcliffe.

      – Takie jest doraźne założenie operacyjne – potwierdził Reacher.

      – Zaryzykujemy. Jeszcze dziś wieczorem pan i sierżant Neagley wrócicie do Niemiec. Departament Stanu przekaże wam zdjęcia wszystkich dwustu programistów, łącznie z ekspatriantami. Z samego rana przesłuchacie świadka. Nasze władze prowadzą już stosowne rozmowy z tamtejszą policją. Kiedy tylko świadek rozpozna podejrzanego, przekażecie nam jego nazwisko i zostanie zatrzymany. Co będzie szybkim i czystym zakończeniem sprawy.

      Reacher milczał.

      • • •

      Załapali się na ten sam lot Lufthansy. Odlot wczesnym wieczorem, sześć stref czasowych, przylot na początku dnia pracy. Neagley miała torbę. Tym razem on też. Dużą, czerwoną płócienną torbę z Muzeum Lotnictwa i Przestrzeni Kosmicznej. Pewnie zarekwirowano ją pospiesznie jakiemuś urzędnikowi z Departamentu Stanu, żeby mieć gdzie zapakować dwieście zdjęć paszportowych. Dwieście zdjęć zajmuje sporo miejsca. Każde było przyklejone do fiszki z nazwiskiem i numerem paszportu. Niektóre już przejrzeli. Wymieniali się nimi jak kartami do gry. Znaleźli mieszkającego w Hamburgu ekspatrianta, szczupłego kudłacza z kontrkultury. Oficjalne zdjęcie – błyszczące, wyraźne, wymiarowe i na białym tle – było dużo lepszej jakości niż to z czasopisma. Gość patrzył buńczucznie przed siebie. Duża głowa, cienka szyja.

      – To nie on – powiedział Reacher.

      – Bo? – spytała Neagley.

      – Popatrz na jego włosy. Musi coś z nimi robić, inaczej by tak nie wyglądały. A jeśli nawet nie robi, to z pełną świadomością. To coś w rodzaju deklaracji. Mówi: spójrzcie na mnie, mam ciekawą fryzurę. Jak faceci, którzy noszą kapelusz. Mówią: spójrzcie na mnie, mam ciekawy kapelusz. Trochę to desperackie, nie sądzisz? Brak pewności siebie. Jakby nie wystarczało im to, co mają w środku. Tacy ludzie nie piszą komputerowych łatek, które mogłyby wysadzić w powietrze znany nam wszechświat. Ktoś, kto jest bystry na tyle, żeby taką wymyślić i potajemnie sprzedać za sto milionów dolarów, wierzy w siebie jak w Boga. Ma o sobie wysokie mniemanie. Jesteś wielki. Jesteś królem świata.

      Schowali zdjęcia do torby i zjedli kolację. Neagley siedziała przy oknie i zasnęła z głową opartą o ścianę, żeby ograniczyć ryzyko kontaktu fizycznego. On nie spał. Myślał o niemieckim świadku. Pracowniku komunalnym o agresywnych poglądach. Możliwe, że tracili tylko czas. Ale możliwe również, że facet uratuje świat. Reacher chciał mu się przyjrzeć. Czuł się jak samolot pędzący na spotkanie świtu.

      • • •

      Amerykanin czesał się przed lustrem w łazience. Wstał wcześnie. Bez powodu. Bo spał dobrze. Był spokojny. Ale musiał już wracać. Weźmie prysznic, spakuje się i wyruszy w drogę przed poranną godziną szczytu. Potem będzie już z górki.

      Najpierw jednak chciał wypić kawę, więc ubrał się w rzeczy z poprzedniego dnia i poszedł do łazienki, żeby się uczesać. Na czubku głowy miał „koguta”. Od poduszki. Zwilżył rękę i go przyklepał. Spojrzał w lustro. Do przyjęcia. Potem windą na dół. W holu wziął kawę na wynos ze srebrzystego termosu na stoliku przed wejściem do jadalni. Na identycznym stoliku po przeciwnej stronie leżały gazety. Oczywiście holenderskie, ale i francuskie, belgijskie i niemieckie, a nawet amerykańska „Herald Tribune”. Ładnie poukładane i wyeksponowane.

      W berlińskiej nic nie znalazł. Ani nagłówka, ani najmniejszej notki. Na pierwszej stronie hamburskiej też nic nie było. Ani na drugiej. Ani na trzeciej.

      Było na czwartej.

      Na samym dole. Niewielki nagłówek. I długa na pięć centymetrów notka. Prowadzono intensywne śledztwo i robiono postępy.

      Chodziło o odciski palców znalezione w samochodzie ofiary.

      Amerykanin odłożył gazetę. Zamknął oczy. Zgodziła się już tam, na parkingu. Obróciła się dookoła, zawirowała radośnie i teatralnie i pokiwała na niego palcem, natarczywie, z grzesznym uśmieszkiem na ustach. Zawiozła go do domu. Czyściutkim trzydrzwiowym coupé, małym, lecz zbudowanym jak skarbiec w banku.

      Wsiadł do niego jeszcze raz, w myśli. Zewnętrzna klamka. Czarna, lekko chropowata. Jak w sportowym samochodzie. Raczej nie będzie problemu. Klamka wewnętrzna była skórzana. Gruba, wbudowana w drzwi. A pod klamką? Prawdopodobnie nic. Sam winyl, dla oszczędności. Ale winyl granulowany, tak jak we wszystkich widocznych miejscach. Chropowaty. Kiepska powierzchnia. Prawdopodobnie bezpieczna.

      Końcówka klamry pasa bezpieczeństwa miała kształt litery T. Obudowa była z czarnego plastiku, matowa i szorstka jak drobny papier ścierny. Pewnie dla lepszego chwytu, zgodnie z jakimiś przepisami. Bezpieczna. Potem przycisk zwalniający. Kciukiem lewej ręki. Pamiętał, jak to robił. Cofnął łokieć, żeby go wymacać. Guzik z czerwonego plastiku, twardy, kanciasty i karbowany.

      W najlepszym wypadku odcisk częściowy. Możliwe nawet, że zamazany, bo otarł się o guzik połą marynarki. Pamiętał głównie nacisk na paznokieć. Pionowo w dół. Spokojnie. Bez pośpiechu. A nawet powoli. Ciche, precyzyjne kliknięcie pasujące do przypominającego klejnot samochodu. Żeby zbudować napięcie, zanim rozwinie prezent. Pod wieloma względami jego ulubiona chwila.

      Nie, СКАЧАТЬ