Czego oczy nie widzą. Jak wzrok kształtuje nasze myśli. Richard Masland
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Czego oczy nie widzą. Jak wzrok kształtuje nasze myśli - Richard Masland страница 7

СКАЧАТЬ style="font-size:15px;">      Wydział jadał razem lunch, poszczególni naukowcy i całe zespoły to wchodziły do jadalni, to z niej wychodziły, w zależności od grafiku swoich eksperymentów. Ważną instytucją były „lotne seminaria” w porze obiadowej. Sława wydziału Kufflera rosła i w Bostonie zaczęło bywać wielu naukowców. Proszono ich o poprowadzenie seminariów, było ich jednak zbyt wielu, by każdy mógł poprowadzić takie zajęcia, tak więc instytucja lotnych seminariów podczas lunchu stanowiła jakieś rozwiązanie. Wystarczyło jedynie, że pracownik zapraszający gościa zapisał jego nazwisko w kalendarzu przypiętym do drzwi; innych zapowiedzi nie było, podobnie jak oficjalnego powitania. Gości nie poddawano również oficjalnej weryfikacji – ocena jakości należała do zapraszającego. To zresztą wystarczało. Gdyby ktoś zaprosił nieodpowiednią osobę, straciłby poważanie. Co gorsza, ryzykował też tym, że jego gość zostanie publicznie ośmieszony.

      Podczas tych lunchów u Kufflera słyszało się mnóstwo interesujących rzeczy. Dwie czy trzy takie rozmowy w tygodniu dawały pełen obraz tego, co się dzieje poza naszym laboratorium. Miało to także znaczenie praktyczne, bo zapewniało nam przewagę nad konkurencją; bardzo szybko – często nawet przed pojawieniem się jakiejkolwiek publikacji – dowiadywaliśmy się o każdym nowym kierunku badawczym i postępie prac. Stanowiliśmy awangardę i byliśmy z tego dumni.

      Wydział Kufflera nie był fizycznie zamknięty dla nikogo – taka sytuacja byłaby w tamtym czasie niezręczna na każdej uczelni – praktycznie jednak tak właśnie było. Choć nie zamykaliśmy się od środka, badaczy z innych wydziałów po prostu nie zapraszało się ani na seminaria, ani na rozmowy podczas lunchu. Jeżeli mimo to ktoś się u nas pojawił, witany był z bezprzykładną oziębłością, a pamiętać trzeba, że – zwłaszcza na Harvardzie – naukowcy nie lubią być traktowani jak powietrze, tym bardziej przez ludzi, którzy nie dość, że najwyraźniej świetnie się bawią we własnym gronie, to jeszcze robią rewelacyjne postępy badawcze. Ale dla gangu Kufflera to była prawdziwa era cudów. Kres położyła temu jego śmierć w 1980 roku – ekipa zaczęła się wówczas kruszyć w zastraszającym tempie. Wydział neurobiologii na Harvardzie nadal jest światowym liderem w dziedzinie neuronauki, lecz stara gwardia nigdy nie zapomni dni chwały z epoki Kufflera.

      (Gwoli uczciwości muszę napisać, że te dni chwały miały też swoje cienie. Presja środowiska dążącego do utrzymania się w ścisłej czołówce była ogromna, niekiedy przytłaczająca. Jeden z weteranów z początkowego okresu istnienia wydziału powiedział mi, że to było naprawdę coś wspaniałego… ale kosztowało go dwa lata terapii, by pozbierać się po tym wszystkim i wrócić do normalnego życia. Poza tym autorytarny styl uprawiania nauki u Kufflera prowadził niekiedy do błędów).

      Jak to się stało, że Steve Kuffler, chochlik sypiący jak z rękawa kiepskimi żartami, wywarł tak przemożny wpływ na naukę? Po jego śmierci przyjaciele i studenci Harvardu wydali publikację wspomnieniową. Gunther Stent, ojciec biologii molekularnej, określił w niej Steve’a pamiętnym epitetem „nieprzekupny”. Wiele osób wypowiadało się o naukowym geniuszu i prawości Kufflera, ale „nieprzekupność” mówi jednak coś więcej: Steve emanował aurą czystości.

      Kuffler był wrogiem wszelkiej pompy i korzystał z każdej okazji, żeby to okazać. Pewnego razu wybrał się wieczorem na piwo do pubu niedaleko uniwersytetu z dwoma postdokami, profesorem niższej rangi i Torstenem Wieselem, późniejszym laureatem Nagrody Nobla, który objął po nim kierownictwo wydziału. Kiedy Wiesel zaczął narzekać na nadmiar pracy administracyjnej, Steve spojrzał mu prosto w oczy i z tym swoim charakterystycznym uśmieszkiem powiedział: „Kto marzy o sławie, ten musi robić i to”.

      Raz podczas lunchu udzielił mi prostej rady. Siedział w milczeniu kilka krzeseł dalej i zajadał swoją porcję z jednorazowego opakowania przyniesionego z baru. Usłyszał, jak skarżę się kolegom, że problem, którym się zajmowałem, nie jest wystarczająco ogólny. (Wydawało mi się wówczas, że dotyczy wyłącznie siatkówki i nie będzie miał szerszego przełożenia). Obrócił się wtedy, spojrzał mi prosto w oczy i powiedział po prostu: „Nawet badając konkret, zdobywasz jakąś wiedzę ogólną”.

      Widzenie centralne i peryferyjne

      Jeżeli chcemy zrozumieć, jak siatkówka kształtuje informację o otoczeniu, musimy zacząć od organizacji jej neuronów. Siatkówka nie jest prostym bankiem fotokomórek: zbudowana jest z pięciu głównych klas neuronów mających określone zadania. Pierwszą klasę tworzą fotoreceptory, tak zwane pręciki i czopki, o których mówimy, że pojawiają się na „wczesnym etapie” procesu widzenia.

      Neurony te wykrywają światło (pręciki światło gwiazd i księżyca, natomiast czopki wszystko, co pojawia się w polu widzenia od świtu do zmierzchu) i to przede wszystkim one zajmują się tym w siatkówce. Synapsa pręcika albo czopka przekazuje sygnał do interneuronu zwanego komórką dwubiegunową, ponieważ – w przeciwieństwie do innych neuronów siatkówki – ma dwa wyraźne bieguny: jeden do przyjmowania, a drugi do wysyłania sygnałów. Komórki dwubiegunowe przekazują sygnały biegnące z pręcików lub czopków do komórek zwojowych, których długie włókna tworzą wiązkę nerwu wzrokowego. Komórki zwojowe (o których mówimy, że pojawiają się na „późniejszym etapie” procesu widzenia) przekazują do mózgu wszystkie informacje o oglądanym przez nas świecie, jakimi mózg będzie dysponował.

      Za chwilę przejdziemy do dwóch kolejnych typów neuronów, dzięki którym siatkówka jest taka fascynująca. Tymczasem zapamiętajmy, że fotoreceptory, komórki dwubiegunowe i komórki zwojowe stanowią zasadniczy budulec siatkówki, a ich ułożenie mówi nam wszystko o tym, jak ostro możemy widzieć.

      Dostrzeżenie niewielkiej monety z odległości 150 metrów to oczywiście zadanie dla najlepiej widzącej części oka. Mieści się ona w samym centrum pola widzenia i znana jest jako dołek środkowy. Większość z nas wie, że widzenie peryferyjne jest znacznie słabsze od widzenia centralnego, mało kto jednak zdaje sobie sprawę z tego, jak wielka jest między nimi różnica. Obszar ostrego widzenia w przeciętnym oku obejmuje zaledwie pięć stopni kątowych, co odpowiada połowie szerokości dłoni oglądanej z odległości wyprostowanego ramienia. Wystarczy wyjść odrobinę za ten obszar i ostrość widzenia spada dramatycznie – do tego stopnia, że gdyby w polu widzenia w odległości 30–60 centymetrów na lewo lub na prawo od mojej dłoni (wciąż przy wyprostowanym ramieniu) pojawiła się dłoń badającego, to nadal patrząc prosto przed siebie, na swoją wyciągniętą rękę, miałbym problemy z policzeniem jego palców. Okuliści mają gotowe wyrażenie charakteryzujące zdolność widzenia w tym zakresie pola: mówią, że „pacjent liczy palce”. Niższy stopień na skali wad widzenia to „pacjent widzi ruchy dłoni”. Zgodnie z definicją prawną przyjętą w większości amerykańskich stanów osoba, która potrafi jedynie policzyć palce badającego, jest niewidoma. Innymi słowy, dobrze widzimy tylko pośrodku pola widzenia, a poza jego centrum jesteśmy praktycznie ślepi.

      Ciekawe, dlaczego w zasadzie nie uzmysławiamy sobie, jak słabo widzimy obrzeżami siatkówki. Być może wynika to z tego, że wodząc spojrzeniem po scenie wzrokowej, nabieramy fałszywego poczucia, iż widzimy przedmioty wyraźniej niż w rzeczywistości. Pewną rolę odgrywa tu pamięć wzrokowa, która przechowuje ostre obrazy spostrzeżonych wcześniej przedmiotów.

      Nie znaczy to jednak, że widzenie peryferyjne jest bezużyteczne. Wykorzystujemy je co najmniej na dwa sposoby. Po pierwsze, widzenie peryferyjne jest bardzo wrażliwe na wszelkie zmiany zachodzące na obrzeżach pola widzenia. Wszystko, co nagle się tam pojawia, rozbłyska albo porusza, natychmiast przykuwa naszą uwagę – i tam też natychmiast kierujemy nasze widzenie centralne.

      Drugie СКАЧАТЬ