Название: Milczenie
Автор: Hubert Hender
Издательство: PDW
Жанр: Зарубежные детективы
isbn: 9788380742888
isbn:
– Nie ma.
Krauze poklepał się po kieszeniach, ale też jej nie znalazł.
– Podkomisarz Filip Krauze, a to młodszy aspirant Dominik Rudzki. Jesteśmy z Komendy Powiatowej z Kłodzka i szukamy właściciela uaza…
– Już to słyszałem. Macie te legitymacje czy nie? Bo jeśli nie, to marnujecie mój czas. Zresztą policja jeździ chyba innymi samochodami… Takie coś – pokiwał głową – to tylko na filmach widziałem.
Krauze poczerwieniał ze złości. Ale pewnie sam by nie uwierzył, że dwaj młodzi goście w starym sportowym aucie sprzed pół wieku są policjantami. Skrzywił się i chociaż bezsilność doprowadzała go do szału, opanował wybuch. Nagle przypomniał sobie, że już raz w tym tygodniu zaliczył upomnienie.
Krauze spokojnie jechał do domu po pracy, a kierowca przed nim niemal potrącił na pasach przechodnia. Dosłownie otarł się o niego i nawet nie zwolnił, prawie zabił człowieka. Przy skrzyżowaniu nie było monitoringu. Krauze jechał za gościem ponad dwa kilometry, aż na nieduży parking pod biurowcem. Tam wyskoczył z auta, pokazał legitymację i zaczął pouczać faceta. Wywiązała się z tego ostra wymiana zdań, Krauze w końcu zaczął szarpać kierowcę, wygrażając, że mu się dobierze do dupy. Pech chciał, że facet pracował w kancelarii prawniczej i złożył skargę. Sprawa trafiła do naczelnika. Krauze nasłuchał się, że nie jest cholernym kowbojem i że nie tak się załatwia sprawy. Wyszedł od naczelnika wściekły, trzaskając drzwiami.
Uspokoił się i zaczął się zastanawiać, gdzie posiał legitymację. W schowku rzeczywiście jej nie było.
– Eee, chodźcie, świstki – powiedział gospodarz do psów i ruszył w kierunku domu. – Przyjechali tylko dupę człowiekowi zawracać wcześnie rano. No już, do budy!
Rudzki wreszcie odnalazł swoją legitymację w tylnej kieszeni spodni.
– Halo, proszę poczekać! – krzyknął.
Mężczyzna wrócił i spojrzał na legitymację młodszego aspiranta. Na zdjęciu wyglądał inaczej, głównie dlatego, że Dominik z roku na rok robił się coraz większy.
– Niech będzie. Czego tu szukacie?
– Pan się nazywa Franciszek Sobczak?
– Ano – odpowiedział jak rasowy góral, choć do gór było daleko.
– Na pana zarejestrowany jest uaz rocznik osiemdziesiąty pierwszy?
– Trochę tak i trochę nie.
– Co to znaczy, że tak i nie? – zapytał młodszy aspirant.
– Bo sprzedałem go niedawno. Alem kasy nie zobaczył jeszcze.
– Nie mamy tego w rejestrze.
– Bo pewnie młodziaki nie zgłosili.
– Młodziaki?
Mężczyzna z wąsem oparł się o samochód i poczuli kołysanie.
– Bo tak od małego na nich mówią. Młodziaki. Tacy dwaj tutejsi. Jak dwie krople wody.
– Na kogo tak mówią?
– Na młodych Witaków.
– Czyli na kogo? – Krauze nie odpuszczał.
– Tacy stąd. Pracują w tartaku. Tam niedaleko. – Machnął ręką w nieokreślonym kierunku. – Znamy się od dawna. Sprzedałem im wóz, bo potrzebowali, a ja już nie.
– Widział pan ich w ostatnim czasie?
– Bodaj ze dwa, trzy dni temu.
– Gdzie?
– Tu. A niby gdzie?
– Co pana z nimi łączy?
– A co ma łączyć? Co to w ogóle za pytania? I to w niedzielę!
– Niech pan odpowie.
– Nic nie łączy. Tyle że ich znam od dawna. Kupili ode mnie auto i jeżdżą nim do lasu do roboty. To dlatego mówię, że auto moje, bo mi jeszcze nie oddali kasy. Mieli po weekendzie zapłacić cztery tysiące. Musiałbym w zeszyt spojrzeć, może cztery dwieście. No ale nie wiem, czemu nie zgłosili tego do urzędu, pewnie zarobieni są, jak tu wszyscy. A skąd i po co te pytania?
– Gdzie mieszkają?
– Numer pięćdziesiąt trzy. Macie kawałek do przejechania. Z kilometr stąd, może trochę więcej.
– Mają rodzinę?
Mężczyzna zrobił grymas, ale nie potrafili go zinterpretować. Zachował się tak, jakby zabolały go plecy albo jakby coś sobie przypomniał.
– Mieszkają sami. Chyba że sobie kogoś przygruchali w ostatnim czasie.
– Nie zna ich pan aż tak dobrze?
Sobczak ponownie wykrzywił usta, wprawiając w ruch gęsty wąs.
– Ja tam nikomu nie zaglądam do domu. Ani do łóżka. Jak to mówią. Ale z tego, co pamiętam, to zawsze sami żyli.
Krauze dał za wygraną. I tak się dowiedzą.
– A ten tartak gdzie znajdziemy?
– Trzeba jechać tą drogą. – Mężczyzna wskazał ręką.
– A macie ich więcej? – dopytał Rudzki dla pewności.
– Czego?
– Dróg.
– Ano nie, jedna jest – odpowiedział mężczyzna. – Kawałek dalej skręcicie w lewo. Tartak jest w lesie, ale zobaczycie z drogi.
– Tabliczkę, szyld?
– Żadną tam, choroba, tabliczkę. Zobaczycie leżące kłody. Nawet ślepy rozpozna, że droga prowadzi do tartaku.
4
Wieś budziła się do życia sennie i leniwie. Z podmokłego widnokręgu zaczynała powoli znikać mgła, która jeszcze kilkanaście minut temu wyglądała jak unoszący się nisko nad łąkami dym po wypalaniu traw, jakby tym magicznym rytuałem ktoś chciał przyodziać wieś w nowe szaty, zniszczyć wspomnienia i przywołać nowe, lepsze.
Minęli kilka sypiących się budynków i tylko dwa odnowione. Mimo starań właścicieli i tak wyglądały pokracznie – małe okienka, grube warstwy styropianu, nienaturalnie spadziste dachy. Nic tu do siebie nie pasuje, pomyślał Krauze. Ludzie kombinowali, jak mogli, by zakryć dawną przedwojenną architekturę, a domy i tak wyglądały jak z kreskówki. Bękarty dawnej architektury niemieckiej, pokaleczone, nieudane. Niemal wszystkie stały wzdłuż drogi. Jak na jego gust zdecydowanie za blisko jezdni. Ale kiedyś tak budowano, СКАЧАТЬ