Cień na piasku. Krzysztof Beśka
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Cień na piasku - Krzysztof Beśka страница 16

Название: Cień na piasku

Автор: Krzysztof Beśka

Издательство: PDW

Жанр: Зарубежные детективы

Серия:

isbn: 9788363842628

isbn:

СКАЧАТЬ – podjął po krótkiej chwili – czas najwyższy, przyjacielu, żeby cię wtajemniczyć we wszystkie nasze sprawy. Dzienne już znasz, teraz pora na wieczorne. I nocne. Nie bój, nie jesteśmy pedały. Po naradzie z kolegami doszliśmy do wniosku, że bardzo byś nam się przydał przy niektórych zadaniach.

      Coś podpowiadało Nowemu, żeby nie wykazywać zawczasu zbyt wielkiego entuzjazmu. Dokończył smarować margaryną połówkę bułki.

      – Kiedy zaczynamy? – zapytał.

      – Dzisiaj wieczorem – odpowiedział Baltazar. – Zasada jest jedna: jakby coś…

      – Jakby co?

      – Do tego jeszcze dojdziemy. Jakby coś, nie znamy się.

      – Przecież i tak się nie znamy – zauważył Nowy, przełknąwszy kęs pieczywa.

      – Otóż to. Reszty dowiesz się przed robotą. Teraz zbieraj siły na wieczór.

      Do wieczora nic się nie działo. Baltazar i Kacper ucięli sobie drzemkę, Melchior i Nowy zaś zajęli się od dawna odkładanym opatrywaniem ścian budyneczku przy pomocy znalezionej gdzieś wełny mineralnej. Nocami nieźle już ciągnęło.

      Przy tej pracy zastał ich zmierzch.

      – Dobra, wystarczy na dzisiaj – powiedział Melchior. – Trzeba coś przekąsić i w drogę.

      Nowy, choć wciąż nie dowiedział się, dokąd owa droga prowadzi, cieszył się z wieczornej eskapady niemal jak małe dziecko, któremu obiecano wyjście do wesołego miasteczka.

      O dziewiątej wieczorem opuścili bazę. Przepuścili ekspres znad morza, o czym nie omieszkał poinformować pozostałych jak zawsze dobrze zorientowany Baltazar, po czym zeszli z nasypu. Długo szli wzdłuż torów, po których przejeżdżały podmiejskie. W ich rozświetlonych oknach było widać twarze ludzi, który po dniu pracy, zmęczeni, ale szczęśliwi, wracali do domów.

      Czy byłem jednym z nich? – zastanawiał się przez chwilę Nowy.

      Dotarli do ulicy. Minutę później spod wiaduktu wyjechał zdezelowany wóz dostawczy. Zatrzymał się przy krawężniku, zaledwie kilka centymetrów od czubków butów Baltazara.

      – Pakujemy się – rzucił niegłośno Kacper, rozejrzawszy się na boki.

      Wskoczyli do środka, postękując przy tym gęsto. Huknęły zamykane drzwi. Baltazar dwa razy stuknął otwartą dłonią w ścianę, za którą znajdowała się kabina kierowcy. Był to znak, że można jechać. Samochodem szarpnęło. Nowy, który nie zdążył się niczego złapać, runął na podłogę.

      – Na drugi raz będziesz pamiętał – skwitował któryś. – Bodek nogę ma ciężką.

      O tym, że tak jest, świadczyły dalsze wyczyny rzeczonego Bodka, który wcale nie myślał zwalniać na zakrętach, łagodnie hamować przed światłami, a tym bardziej ruszać spod nich. Wystarczyło kilka minut takiej jazdy, by w głowie Nowego obudziło się mgliste wspomnienie. Przecież jechał już tak, zresztą nieraz, kurczowo trzymając się ławki i walcząc z prawami fizyki. Silnik warczał, co jakiś czas przechodząc w wyższe, niemal rozpaczliwe tony. Co było na końcu tej drogi? Co będzie teraz? Które życie było lepsze? Odpowiedzi na te pytania wciąż szukał.

      – Za chwilę będziemy na miejscu – poinformował Baltazar, który siedział przy samych drzwiach, z których jedno zaopatrzone było w niewielkie przykurzone okienko.

      Jak powiedział, tak się stało. Wyskoczyli z pojazdu. Jeszcze tylko ostatnie klepnięcie w karoserię i zostali w chmurze spalin.

      – Kiedyś mu pierdolnę. – Melchior zakasłał. – Jak Boga kocham.

      Stali na chodniku ciągnącym się wzdłuż ulicy, która kilkadziesiąt metrów dalej wpadała do dwupasmowej alei z tramwajami. Właśnie jeden rozpędzał się w niej z narastającym wizgiem.

      – Dobra, Nowy. – Kacper położył dłoń na ramieniu debiutanta, gdy podążyli wolnym krokiem w przeciwną stronę. – Pora, abyś się dowiedział, na czym będzie polegała nasza robota. Otóż wszyscy, jak nas tu widzisz, opowiadamy się po stronie postępu. Świat pędzi do przodu i nie ma w nim miejsca dla romantyków czy marzycieli. Jesteś romantyk?

      – Taki z niego romantyk, jak ze mnie królowa brytyjska! – prychnął Melchior.

      Ale Nowy był poważny.

      – Nie wiem, kim jestem. – powiedział. – Próbuję tylko przeżyć, a przy okazji cokolwiek sobie przypomnieć.

      – Ciesz się, brachu, że ruszasz rękami i nogami – powiedział kroczący przodem i milczący dotąd Baltazar. – Reszta pierdnięcia niewarta. Nawet nie wiesz, jak wielu ludzi chciałoby zapomnieć, jak się nazywają, gdzie mieszkają i dokąd muszą co dzień rano iść pracować. Uwolnić się od upierdliwych żon i wrzeszczących bachorów. Ciesz się, bracie, chwilą. Ja ci to mówię.

      – Święte słowa, ale nie odbiegajmy od tematu – rzekł Kacper. – Za chwilę znajdziemy się na miejscu. Stoi tam budynek, właściwie ruina, która blokuje poważną inwestycję. Ktoś cwany wystarał się w magistracie, że to niby zabytek i tyle teraz mu mogą zrobić. – Brodacz zgiął prawą rękę w łokciu. – A w tym miejscu może przecież powstać duży dom, dla wielu rodzin z małymi dziećmi.

      – I na czym niby miałaby polegać nasza rola? – zapytał Nowy, patrząc po kolei po twarzach towarzyszy, które teraz, po zmierzchu, wydały mu się niemal identyczne.

      Jeszcze kilka dni i będę wyglądał tak jak oni – przemknęło mu przez myśl, jego policzki dawno bowiem nie zaznały żyletki ani pianki do golenia.

      Nikt mu nie odpowiedział. Tylko Baltazar sięgnął do kieszeni jesionki, coś z niej wyjął i rzucił do Nowego. Ten zwinnie złapał niewielki przedmiot. Nie musiał podnosić go do oczu, by wiedzieć, co trzyma w dłoni. Nic przecież nie wydawało takiego dźwięku jak zapałki.

      – Losowy przypadek, tak bywa – powiedział Kacper. – Tylko czasami losowi trzeba pomóc. Tak jak szczęściu, poniał?

      Ulicą przejechał autobus miejski. W środku pojazdu paliło się światło, ale nie było żadnego pasażera. Być może kierowca zjeżdżał już do bazy.

      – Rozumiesz? – zapytał Kacper jeszcze raz, nieco głośniej.

      – Tak. Rozumiem – odpowiedział głucho Nowy, zaciskając palce ma pudełku.

      – No to chodźmy.

      Od strony dwupasmówki powiał silny, chłodny wiatr. On najwyraźniej też myślał tak jak Trzej Królowie. Że czas na sentymenty minął i nie powstrzyma się postępu. I że czasem trzeba uciec się do zdecydowanych metod.

      Tak, zrobię to! – przekonywał sam siebie.

      Pięć minut później znaleźli się na miejscu. Rudera, o której mówił Kacper, okazała się być solidną piętrową willą o mansardowym dachu. W żadnym z jej licznych okien СКАЧАТЬ