Название: Płomienie
Автор: Stanisław Brzozowski
Издательство: Public Domain
Жанр: Зарубежная классика
isbn:
isbn:
A jeżeli ty tak myślisz, staruszku, to ty Miszuka nie znasz: nie znasz ty serca jego i Miszukowej nowej, mocnej wiary. A Miszukowa wiara jest mocna, bo ona jest, jak czarna ziemia, tak szeroka, bo ona z niej wyrosła, a tyś myślał, że Miszuk ją wyczytał z nowomodnych, złych książek.
I patrzysz ty na mnie, i uśmiechasz się po swojemu, mądrze, pańsko.
Mówisz: I cóż? – Myśli twoje uśmiechają się: – I cóż? Dużo wywalczyli? Szubienicę, katorgę, wieczne więzienie.
Siebie zgubił, Olę zgubił, a przyjaciół twoich rozszarpały już kruki i wrony albo gniją oni za więziennym murem.
I nie będę ci mówił, że mi Miszuka nie żal. I Oli mi żal, i druhów – przyjaciół: orłów i sokołów.
Tylko to ci powiem, że gdyby ode mnie zależało wszystko wrócić, to ja, kaleka, ja, na wpół trup, powiedziałbym jeszcze raz: tak trzeba. Tyle jeszcze we mnie z Miszuka pozostało.
Wziąłbym ja gazetę, zaczął ci, staruszku, czytać, co robią twoje hetmańskie, kasztelańskie wnuki – jak łaszą się, jak się korzą… A na Miszuka ty mi nic nie powiadaj.
Patrzysz na mnie ze ściany i pytasz mądrymi oczyma: dlaczego?
A ja siedzę przed tobą i myślę, że był czas, kiedy umiałbym na to pytanie odpowiedzieć – Miszuk odpowiedziałby ci: on wiedział, jak to i dlaczego wszystko to być musiało.
A czegóż ty więcej ode mnie chcesz.
Co mi pozostało? – pytasz.
Umierać, staruszku, umierać.
5
Śnieg poprzysypywał wszystko: wyjrzeć poprzez okno, wszędzie biała, równa płachta. I nic…
Puste uliczki ogrodu, drzewa zwieszają nad nimi gałęzie. Nikt nie idzie przez ogród, nikt nie przyjdzie już do mnie, tylko śmierć. Śnieg poprzysypywał mogiły – żaden głos nie odpowiada krukom i wronom.
Stary Tychon zapalił na kominku ogień.
Z trzaskiem pali się drzewo. Przymykam oczy i śnią się, i śnią się sny bez końca.
A wszystko to było, było. A nie wróci nigdy z tego nic.
Zamykam oczy i nie myślę. I wiem, że kiedy je otworzę, ujrzę przed sobą to samo:
Tam na stoliku leży zwitek papierów. Ta ręka, która je pisała, dawno w jakimś nieznanym śpi grobie.
Wiem, że będę szczęśliwy, jak król, jak bóg, kiedy będę czytać, gdy przemówi ona do mnie z tych wyblakłym atramentem zapisanych kartek.
Ale wiem, że głos zamilknie i zostanę sam.
Tęsknota! Tęsknota.
Niedobrze jest mieć przyjaciół w mogiłach, jak niedobrze…
Tyle słów miłości było w sercu, a ja wam ich nie wypowiedziałem nigdy, kiedyście jeszcze byli żywi.
Teraz to wszystko się budzi.
Wyciągam do was ręce, serce samo szepce coś, uśmiecha się do was, płacze.
Ogień tylko trzeszczy na kominku.
A za oknem cicho… śnieg i śnieg.
Stare gałęzie pochyliły się nad uliczką – a po uliczce nie przyjdzie tu już do mnie nikt.
Teraz już wiem, Oleńko, co mi zostało: siądę tu sobie, będę wspominać… Chodzą po starej pamięci drogie cienie jak duchy w księżycową noc…
Złorzeczą wam i urągają, błotem obrzucają wasze mogiły, płatne pismaki znęcają się nad waszymi imionami. Stary Miszuk, ten by was bronił inaczej, a ten, co jest, nic nie może, tylko wspominać, wspominać.
Siądę tu sobie przed kominkiem i opowiem tobie, Oleńka, tobie, staruszku, samemu sobie: co było, jak było, jak się orle serca łamały, zmagały, jak je chłonęła noc… A twoich kartek, Oleńka, nie dam, nie oddam nikomu: z sobą je wezmę do trumny. Wiem, że umarłym jest wszystko jedno, ale umierającym potrzeba pocieszenia…
A ja taki sam jestem, taki opuszczony, taki sam…
Taki sam ze swoją pamięcią, niby z opuszczonym domem, po którym włóczą się pogrzebane, umęczone cienie…
II. Sielskie-anielskie
1
Pamiętam jasny wiosenny dzień. Ziemia miękko uginała się pod kopytami koni. Szły one tuż obok siebie, tak że co chwila ocieraliśmy się o siebie noga o nogę. Po obu stronach wąskiej dróżki były zarośnięte krzakami i powyginanymi w dziwaczne kształty drzewami jary. Na ich dnie szemrały strumienie. Woda ściekała tysiącami srebrnych języczków i żyłek i napełniała powietrze jakby stłumionym swym metalicznym śpiewem. Od czasu do czasu wpadał w tę płynną muzykę przeraźliwy, ostry głos jakiegoś ptaka. Po błękitnym niebie płynęły białe obłoki. Było nam dobrze i nie chciało się mówić.
Wracając jednak do starych nawyknień, zacząłem:
– Tu dobrze byłoby urządzić zasadzkę.
Adaś spojrzał na mnie jakby zdumiony. Potem zaś rzekł:
– Skąd znowu, z jaru byłoby się ciężko wydobywać.
Potem popędził konia. Od wczorajszego wieczora nie zdołaliśmy się jeszcze z nim rozmówić. Odstąpiłem mu lepszego wierzchowca i teraz ciężko mi było go dopędzić.
Z wolna i my, i konie podniecaliśmy się tą gonitwą i tak pędziliśmy po ścieżynce, chłostani przez bezlistne gałęzie. Wreszcie Adaś zatrzymał konia i skoczył na ziemię: tu wpadał do jaru z łoskotem strumień, unosząc w swym biegu olbrzymie, spróchniałe kłody drzewa.
Kiedym nadjechał, Adaś już siedział na pniaku.
Zeskoczyłem z konia.
– Ty wciąż o tym samym jeszcze myślisz? – rzekł.
Zdziwiłem się, gdyż w tej samej chwili poczułem, że spodziewałem się tego pytania. Jednocześnie poczułem także, że nie wrócimy już do dawnych rozmów.
Dramatyzująca wyobraźnia usiłowała już zaklasyfikować sytuację. Co to będzie właściwie: rozłam wewnętrzny pomiędzy dwoma przyjaciółmi, zwątpienie…
Było bowiem dla nas obu od roku wiadomą już rzeczą, że odegramy wielką rolę.
Nie mogliśmy tylko w marzeniach nawet zdecydować, komu z nas przypadnie rola wodza, a komu spiskowca.
Zresztą СКАЧАТЬ
49
50