Название: Miazga
Автор: Jerzy Andrzejewski
Издательство: Public Domain
Жанр: Зарубежная классика
isbn:
isbn:
W pieśni XXI wspaniały opis rzezi, gdy Achilles, mszcząc śmierć Patroklesa, pustoszy szeregi Trojan. I przejmująca śmierć syna Priama, młodego Likaona. Nie dość rozwścieczonemu Achillesowi, że w okrutny sposób morduje bezbronnego i błagającego o litość młodzieńca, miecz topiąc w jego brzuchu, jeszcze do trupa wrzuconego w rzekę woła:
Leż pomiędzy rybami w wilgotnej krainie!
Niech piją krew bezpiecznie, która z rany płynie.
Nie złoży cię na marach matka rozkwilona
Skamander do morskiego zaniesie cię łona,
Gdzie z czarnych wyskoczywszy wałów potwór wodny,
Twym ciałem, Likaonie, nasyci brzuch głodny.
Wszystko, co w oparciu o greckie mity stworzyła sztuka późniejszych wieków, wydaje się mdłe i pozorne w porównania z gwałtownymi namiętnościami, krwawością i okrucieństwem starożytności. Może jeden Pasolini osiągnął tę surową prawdziwość w Edypie. Jak szkoda, że nie mogę zobaczyć jego Medei!
środa, 1 kwietnia
Jeszcze w związku z zanotowanymi wczoraj kłopotami: pokusa, zresztą nie nowa, aby się nie krępować (nie jest to w tym kontekście czasownik najwłaściwszy) i wykorzystać do własnych potrzeb postacie autentyczne. Nie miewam na ogół żadnych złudzeń wobec „złodziejskiego” charakteru pisarstwa, mało też skrupułów, gdy w sposób mniej lub bardziej jawny korzystam z realiów, związanych z ludźmi żyjącymi. Właściwie w ciągu wielu lat, gdy piszę i publikuję, dwie tylko osoby poczuły się przeze mnie dotknięte: nieżyjący już dyplomata, który w swoim czasie, obrażony za żonę, wystosował do mnie dość ostry list, sądził bowiem, że świadomie i w złośliwej intencji obdarzyłem jego nazwiskiem mało sympatyczną postać kobiecą w Popiele i diamencie i drugim był Witold Gombrowicz, sądząc po listach, które otrzymałem od niego z początkiem roku 1967 (byłem wtedy we Francji), głęboko dotknięty pewnym fragmentem Idzie skacząc po górach, fragmentem – przyznaję to – świadomie z mojej strony prowokującym go, a poza tym naprawdę zrozumiałym tylko dla niego samego i bardzo małego grona szczególnie bystrych czytelników. Sprawdziłem i przed nieporozumieniem z Gombrowiczem, i również po nim, że nawet ludzie bardzo dobrze znający Dziennik tego wielkiego pisarza nie zorientowali się, że pewna kwestia wypowiedziana przez jedną z postaci mojej powieści jest dosłownym cytatem z Dziennika. Sprawa wydaje się ostatecznie dość błaha, wciąż jednak tkwi we mnie przykra zadra, że Gombrowicz tak bardzo poczuł się dotknięty moim sztubackim figlem i że nigdy w cztery oczy nie będę już mógł wyjaśnić mu zarówno moich intencji w tym wypadku, jak i mojego stosunku do jego osoby i jego twórczości. Nic już nie odmieni faktu, że moje stosunki z pisarzem, którego z żyjących polskich pisarzy najbardziej podziwiałem (ale równocześnie jak często mnie drażnił i irytował!), zawsze, jeszcze przed wojną, układały się niedobrze.
Wracając do skrupułów: ogarniają mnie one wówczas, gdy wchodzę w sferę polityki. Cóż prostszego – dać się beztrosko ponieść zabawowemu żywiołowi sztuki i np. Formińskiego ukształtować na „obraz i podobieństwo” Iksa, o którym jeden z jego przyjaciół mawiał przed kilkoma laty, iż tak się przyzwyczaił do pływania, że nawet pierdoli pływając. Lecz Formiński, ulepiony z zawiłej i dramatycznej (jak nieomal wszystkie życiorysy polskich komunistów) biografii Iksa, także z jego towarzyskich uroków, i z jego rozbrajającego cynizmu, i z jego wielokrotnych małżeńskich związków z dziewczynami, które mogłyby być jego córkami (ostatnia jest nawet młodsza), zawsze nie na samych szczytach, lecz niezmiennie od dwudziestu pięciu lat na wysokim, kierowniczym stanowisku – taki Formiński jako postać epizodyczna, sprezentowany30 tylko w swych życiowych realiach, więc od zewnątrz, musi być odczytany jako wyraz łatwej satyry, ponieważ w takim powierzchownym skrócie odjęte mu zostaną te wszystkie elementy, które równolegle do działania, a nieraz przeciw niemu kształtują najbardziej intymne życie jednostki. Czy Iks posiada niekiedy świadomość, że mimo zewnętrznych pozorów przegrał w istocie życie? A jeśli tak, co wtedy odczuwa i myśli? Ugniata go zbliżająca się starość? Czuje wstręt do frazesów, które tak często wygłasza i publikuje? Nie obmierzła mu konieczność owego bezustannego „pływania”, aby się nie potknąć, nie poślizgnąć, nie popaść w niełaskę, nie zlecieć z wysokiej drabiny?
W ubiegłym tygodniu, na pewnym dosyć licznym, choć prawie w ostatniej chwili zaimprowizowanym przez gospodarza zebraniu towarzyskim spotkałem Igreka, którego widuję rzadko, lecz znam od wielu lat, lubiąc go i ceniąc. Doskonale zdawałem sobie sprawę, że jego poglądy osobiste nie zawsze się pokrywają z wypowiadanymi publicznie, nie przypuszczałam jednak, że aż tak radykalnie. Nawet dla mnie, tak świadomego rozdwojenia rozczepiającego miliony Polaków, prawie półgodzinna rozmowa z Igrekiem była rewelacją. Nie chciałbym tego zjawiska, powszechnego w ustroju totalnym, nazywać dwulicowością lub oportunizmem. Korzystając z maksymalnej niezależności, jaką w obowiązujących tutaj warunkach może jednostka osiągnąć, niezależny przede wszystkim finansowo, więc niezmuszony do zarabiania na życie wbrew przekonaniom, niezmuszony do brania udziału w życiu publicznym wbrew sobie – nie czuję się uprawniony do bezkompromisowego osądzania tych wszystkich, którzy z takich czy innych względów muszą (nieraz chcą) żyć i działać w ściślejszym przymierzu z przymusem, aniżeli ja. Nie byłbym zresztą pisarzem, lecz kamiennym tłukiem, gdybym – dostrzegając ogrom zniszczeń trawiących naszą egzystencję narodową w jej społecznych i moralnych przede wszystkim wartościach – nie potrafił jednocześnie i nie umiał dostrzec, jakie konflikty wewnętrzne prowokuje owo godne pożałowania rozszczepienie świadomości, ile goryczy osiada na kłamiących wargach, i jak trudne i ciężkie mogą być (choć nie zawsze muszą) samotne godziny nawet tych, których opatrzone do znudzenia twarze znamy z pierwszych stron dzienników, z kronik filmowych i z transparentów.
Naprawdę, wielką bym miał ochotę ubrać Formińskiego w kostium Iksa, a dla redaktora Panoramy Tygodnia. Kazimierza Jaśko, wypożyczyć odzież u dr K.K. Może tak i zrobię, lecz nie wcześniej niż znajdę dla nich szansę.
I gdy odejdzie blaskiem orderów rozświetlając blask sali z niebiańską i rozgwieżdżoną kopułą u szczytu, prezes Panek powtórzy zapewne, lekko mamrocząc: to będzie nasze dziecko, nie – ona na to blisko przy chłodnym stoliku z marmurowym blatem, w brajtszwancach, nad szklanką wystygłej herbaty, pochmurna i obca, a trochę dalej: w głębi salonu, wielka i tęga, w nazbyt wydekoltowanej sukni, otoczona kilkoma młodymi aktorami (wśród nich Łukasz Halicki?, a może raczej nie młodzi aktorzy, lecz red. Jaśko i sekretarz KW, Krystek?), mówi przy zimnej herbacie: Leopold, to nie jest i nigdy nie będzie nasze dziecko, więc on zacierając pod stołem zmarznięte dłonie: kochasz go?, i gdy ona, ciemna i pochmurna, milczy, on mówi z żalem: mnie nigdy nie pokochasz, jak jego, wówczas ona: bo pana, panie Leopoldzie, nie umiałabym znienawidzić, i po chwili: panem mogłabym gardzić, ale nie nienawidzić, teraz – będzie mógł w tym momencie pomyśleć Panek – teraz to zrobię, tak, zrobię to, muszę to zrobić, i skoro wypije jeszcze parę koniaków (młodzi: Beata oraz Łukasz z bliskiego sąsiedztwa już najpewniej znikną), wówczas cokolwiek niespodziewanie dla samego siebie brnąc po kolana w grząskim błocie, z ciężko dyszącym Stefanem (pseudonim w Gwardii Ludowej „Feliks”, po Dzierżyńskim) na plecach, brnąc przez ciężkie błoto w ciemności skamieniałej puszczy, chrzęszczącej chrapliwymi oddechami, pójdzie poszukać Ksawerego, brnąc po kolana w ciężkim trzęsawisku, i ostrożnie stąpając po gładkiej i śliskiej tafli pałacowej posadzki, nie wydaje się wszakże, żeby go odnalazł, Ksawery w tym stadium СКАЧАТЬ
30