Widma. Eliza Orzeszkowa
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Widma - Eliza Orzeszkowa страница 5

Название: Widma

Автор: Eliza Orzeszkowa

Издательство: Public Domain

Жанр: Зарубежная классика

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ Żółte ściany i koniec. Czy i na wsi są takie żółte ściany?

      Tu rzucił ręką, wskazując brzydkie, monotonne, żółte, jak ośrodek jaja, ściany rodzicielskiéj bawialni.

      Dziewczynka spojrzała dokoła i odrzekła:

      – Nie! Takich ścian tam nie ma.

      – A cóż jest?

      Z powagą i niezmąconym spokojem wyliczać zaczęła:

      – Drzewa, takie zielone… ptaki, kwiaty, żyto, kury, indyki takie wielkie, koty… wszystko!

      – Patrz! patrz! – rzekł Julek – to tam dużo ładnych i ciekawych jest rzeczy! Szczęśliwa jesteś, żeś to wszystko widziała.

      Dziewczynka wymówiła krótkim i dziwnie suchym tonem:

      – Nie!

      – Co? nie? – zapytał Julek.

      – Ja nie jestem szczęśliwą! – odpowiedziała.

      – A dla czegoż to? Przecież do klas nie chodzisz i na takie żółte ściany od urodzenia swego, tak jak ja, nie patrzałaś! To i czemu nie jesteś szczęśliwą?

      – Ot, zwyczajnie, – rzekła – sierota i koniec.

      – No! matki i ojca nie masz, już słyszałem o tém. Z dziatkiem dziś się poznałaś i zdaje się, że nie wielką będziesz miała z niego pociechę. Stary, będzie na ciebie pewno gdérał. Ale zawsze… czemuś nie była szczęśliwą? Czy źle obchodzili się z tobą?

      – Nie! – odpowiedziała ze zwykłym spokojem.

      – No, to cóż?

      – Nic… tak jakoś… – szepnęła.

      – Cóż to znaczy: tak jakoś?

      Wzruszyła zwolna ramionami.

      – Czy ja wiem? Wszyscy poumierali, wszyscy cudzy, nikt nie pokochał nigdy, nikt nie pożałował i… koniec.

      – E! – rzekł Julek – kaprysisz! Co ci tam złego? Ot mnie bieda i bieda! odkąd urodziłem się, zawsze to samo i to samo. Ojciec biédę klepie, matka biédę klepie i ja klepać muszę.

      – A czemuż to tak? – zapytała Lusia.

      – Ot czemu? Wiadomo. Ojciec jest urzędnikiem kancelistą, dwadzieścia rubli na miesiąc bierze, a wiesz ty, że to wielka bieda. Ale toby jeszcze nic, żeby jaka nadzieja była, że człowiekowi lepiéj kiedy będzie. Gdzie tam! Czy ty wiesz, że gdyby ojciec gwiazdy z nieba zdejmował, gdyby zapracował się na śmierć, toby nic z tego nie przybyło. Co było, to jest, co jest, to będzie…

      Lusia przerwała:

      – Twój tatko tak przy obiedzie mówił…

      – A mówił. On to zawsze mówi i ja nauczyłem się mówić. Żółte ściany były, żółte ściany są i żółte ściany będą.

      Przy tych słowach, obie ręce podniósł ku głowie i do niepodobieństwa zczochrał swe włosy, przyczém pełne nienawiści spojrzenia rzucał na ściany bawialnéj izdebki, do których wyraźnie uczuwał głęboką i niemilknącą nigdy antypatyę.

      – A dla czegoż to tak? – zapytała znowu Lusia.

      – Albo ja wiem? – odpowiedział – albo mnie kiedy ktokolwiek co wytłómaczy? rozpowie?… gdzie tam! Ojca nigdy w domu nie ma, a jak przyjdzie, to taki zmęczony, że tylko zjé i spać idzie; mama zawsze zajęta i, jak się o co spytam, to mówi, że czasu nie ma, albo że sama nie wié… bo pewno nie wié. Ja chciałbym o wielu rzeczach wiedziéć: co to? jak to? po co? zkąd? ale dowiedziéć się ani sposobu. Nuda tylko, biéda i po wszystkiém.

      – I koniec! – zawtórowała Lusia.

      W czasie, gdy Julek wynurzał przed nią dolegliwości swe, w sposób, zdradzający wczesną dojrzałość, a może i wczesne nadwiędnięcie dziecięcéj jego istoty, ona myślała zapewne o własnych przebytych biedach i, jak mała papużka, zmieniająca tylko ton podanego sobie wyrazu, wymówiła:

      – I koniec!

      Jakby dla rozweselenia, biadającéj téj u szarego okna, pary malutkich ludzi, nad zdobny w bukiet z róż cyferblat starego zegara wyskoczył szary ptak sporéj wielkości i, z łoskotem uderzając blaszanemi skrzydły, w ciszę i zmrok, napełniające pokoiki, rzucił pięć razy powtórzony okrzyk:

      – Kuku! kuku!

      Stary zegar posiadał nietylko wesoły bukiet róż, ale weselszą odeń kukułkę, która co godzina przyzywała pomiędzy żółte ściany, te śmiertelne nieprzyjaciółki Julka, świetlaną wiosnę, tę dotychczasową serdeczną przyjaciółkę Lusi. To téż po raz pierwszy, odkąd tu weszła, dziewczynka uczyniła ruch żywy i prawdziwie dziecięcy. Zerwała się z krzesła, klasnęła w dłonie i z głośnym okrzykiem:

      – Kukawka! kukawka!

      Rzuciła się ku zegarowi, wyciągając doń obie ręce. Niestety! czarowne zjawisko, po wygłoszeniu piątéj z południa godziny, zapadło szybko w niewidzialne głębie zegara; Lusia w mgnieniu oka téż ochłonęła z doświadczonego wrażenia i, poważna znowu, z rękoma wsuniętemi w rękawy sukni, usiadła na uprzedniém miéjscu.

      W kuchence, zbudzona przez kukułkę i wykrzyk Lusi, pani Aniela zerwała się z tapczana, przelękniona tém, że spała tak długo i, zgarniając obiema dłońmi rozrzucony we śnie warkocz, a przecierając senne jeszcze oczy, wołała:

      – Julku! czy ojciec śpi jeszcze? Julku! samowar nastaw! prędzéj tylko! Mój Boże, jakżem ja zaspała! Ojciec już nie będzie miał czasu przed wyjściem do biura porządnie wypić herbaty!

      Żywa bardzo, choć ciężka nieco, z wyrazem niepokoju i zakłopotania na czerwieńszéj, niż kiedy, twarzy, przebiegła bawialnią, wszedłszy do sypialnego pokoiku, na palcach, z ostrożnością niezmierną, zbliżyła się do łóżka, na którém snem kamiennym usypiał pan Marcelli, i dłoń swą na czole jego położyła. Rzecz szczególna! ręka jéj zgrubiała, ciężka, powleczona skórą czerwoną i szorstką, dziwnie miękko, łagodnie, pieszczotliwie nawet spoczęła na bladém, suchém i mnóstwem drobnych zmarszczek okrytém czole mężczyzny. Być może, iż dobroczynne złudzenie sprawiło, że cofnął się on w téj półsennéj chwili ku najmłodszym swym latom, że zdało mu się, iż w ojcowskiéj zagrodzie czoła jego dotyka młoda gałązka brzozy, lub skrzydło białego motyla; bo otworzył oczy pełne blasku i życia, a kąty ust jego podniosły się i zarysowały uśmiech wesoły. Z tym wyrazem na twarzy, pan Marcelli wydawał się innym wcale, niż zwykle, człowiekiem. Możnaby powiedziéć, że istotna natura jego na mgnienie oka wyjrzała z za maski, którą szczelnie, szczelnie przykleił do niéj los. Trwało to przecież krótko.

      – Piąta już biła, Marcelli; za pół godziny… do biura – rzekła pani Aniela, a jakkolwiek mówiła to cichym głosem i z tym uśmiechem, który u niéj, pośród warg zbyt szerokich, grubych, odsłaniał dwa rzędy zębów, pięknych jak perły; jakkolwiek, mówiąc to, przesuwała dłoń swą po włosach jego ruchem matki raczéj, СКАЧАТЬ