Dr. Murek zredukowany. Tadeusz Dołęga-mostowicz
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Dr. Murek zredukowany - Tadeusz Dołęga-mostowicz страница 15

Название: Dr. Murek zredukowany

Автор: Tadeusz Dołęga-mostowicz

Издательство: Public Domain

Жанр: Зарубежная классика

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ możliwości wyświetlenia sprawy. Zaznaczam jednak jeszcze raz, że winien pan zwrócić się doń nie jako do dygnitarza, lecz jako do autorytetu, że tak powiem, moralnego. Rozumie mnie pan?

      – Więc nie składać podania?

      – Podania?! – Boczarski wybuchnął śmiechem. – Ależ niech pana Bóg broni! Iść osobiście.

      Zaczął szczegółowo opisywać Murkowi, jak ma się odbyć jego posłuchanie u wojewody i co należy mówić.

      Słuchał, przyznając, że ten Boczarski jest jednak spryciarzem i że w zupełności zasługuje na opinję zdolnego adwokata.

      Bez żalu też zostawił na biurku monetę dziesięciozłotową, chociaż mecenas wzbraniał się przed przyjęciem honorarjum za taki drobiazg.

      – A jak pan sądzi – zapytał Murek, gdy Boczarski żegnał go w przedpokoju. – Przeprowadzę swoją sprawę pomyślnie?

      – Wszystko jest w ręku Opatrzności – uśmiechnął się adwokat. – Niestety, Opatrzność w dzisiejszych czasach ma tak przepełnione ręce, że nigdy nie wiadomo, co i kiedy z nich spadnie. W każdym razie nie warto się przejmować, a jeżeli pomyśli pan o prywatnej posadzie, może będę mógł coś dla pana znaleźć. Dowidzenia.

      Przyjęcia w województwie odbywały się w środy i piątki. Wojewoda Łęk-Dornicki, niegdyś dowódca sławnej beskidzkiej dywizji, objąwszy przed trzema laty swój wysoki urząd, wprowadził własny system załatwiania tych petentów, którzy z jakichkolwiek powodów chcieli stanąć przed obliczem samego wojewody z pominięciem przepisowej drogi urzędowej. Entuzjastyczny wielbiciel staropolskiego obyczaju i tradycyj piastowskich, dokupił zaraz na początku swych rządów położony za gmachem województwa ogród Joska Szapiry, kazał w pień wyciąć wszystkie drzewa, zostawiając tylko w środku jedno jedyne, starą rozłożystą lipę. Od wczesnej wiosny do późnej jesieni pod tą właśnie lipą odbywały się zbiorowe audjencje u pana wojewody. Indywidualnych nie cierpiał. Pod pniem ustawiono ciężki dębowy zydel dla wojewody, petenci, w liczbie kilkunastu, czy kilkudziesięciu otaczali go półkolem, poczem mieli przyjemność wysłuchania kilku ogólniejszych uwag o pogodzie, o urodzajach, o zdarzeniach ostatnich dni, znanych już – niestety – z gazet. Czasem wojewoda, będąc w lepszym humorze, ubarwiał tę gawędę mniej lub bardziej popularnemi anegdotami, czy dowcipami, a zawsze nie szczędził własnych poglądów na wszystkie omawiane przez siebie sprawy, czy to miejscowe, czy krajowe, czy międzynarodowe. W ten sposób petenci mogli kształtować swój światopogląd zgodnie z najbardziej miarodajną opinją swego starszego przyjaciela i opiekuna, jak wojewoda lubił siebie nazywać.

      Po takiej pogadance występowali kolejno interesanci, w zwięzłych słowach przedstawiali swoją rzecz, a wojewoda natychmiast wydawał decyzję, którą stojący za nim sekretarz zapisywał w notesie. W szczególnie rzadkich wypadkach wyznaczano powtórne posłuchanie w cztery oczy w gabinecie.

      Podczas przyjęć pod lipą za okalającym ogródek parkanem gromadziła się zwykle spora liczba mniej zajętych obywateli, przeważnie młodzieży starozakonnej, którą w razie niesfornego i hałaśliwego zachowania się, rozpędzali dwaj dzielni policjanci. Z drugiej strony, w gęsto obsadzonych oknach gmachu wojewódzkiego, widniały rozradowane i uśmiechnięte twarze personelu urzędniczego.

      Po wysłuchaniu ostatniego petenta wojewoda dawał znak i dwaj inni policjanci obchodzili półkole z dwoma w drzewie rzeźbionemi pudłami, częstując wszystkich papierosami, przyczem wojewoda bacznie przestrzegał, by nie ominięto nikogo.

      W zimie z konieczności cały cercle przenosił się do wielkiej sali wewnątrz gmachu, gdzie patryarchalną lipę zastępowała nieco wyleniała palma. To już było nie to. W zimie też wojewoda w gorszem bywał usposobieniu. Zamiast kremowej, czesuczowej marynarki lub siwej samodziałowej kurty i długich, palonych butów, zjawiał się w zwyczajnem ubraniu, bez sękatej laski, którą postaroświecku można było, wbiwszy ostrym końcem w matkę-ziemię, podeprzeć się z biodra, a przedewszystkiem bez nastroju. Brak szerszego audytorjum i fatalna akustyka wysokiej, niemal kościelnej sali sprawiały, że zbiorowe posłuchania przypominały raczej równie dawnowieczną, lecz mniej atrakcyjną publiczną spowiedź powszechną. W dodatku i policjanci nie zawsze zdążyli tu na czas pozdejmować, lub poodwracać do ściany tabliczki z napisami: „Palenie surowo wzbronione”.

      Toteż i petentów w zimie bywało mniej, niż zazwyczaj. Murek zastał w sali sześć osób, a po nim przyszły tylko cztery. Znał prawie wszystkich. Było kilku ziemian z odleglejszych powiatów, błotwicki hotelarz Majeran, osadnik wojskowy, kapitan Dorsz, dwaj chłopi w kożuchach i jakaś paniusia w wypłowiałem paletku i staromodnym kapeluszu.

      Dr. Murek liczył na to, że wojewoda po znajomości nie odmówi mu osobnej audjencji. O to też tylko chciał prosić. Wyłuszczenie podobnej sprawy przy wszystkich byłoby niemożliwością. Wiedział jednak, że trafiwszy na zły humor wojewody – nic nie wskóra.

      A wojewoda, jak na nieszczęście, wszedł pochmurny i zamyślony. Zdawał się nikogo nie spostrzegać, chociaż rzucił swoje głośne: „Witajcie”. Mruknął odniechcenia kilka zdań o mrozie i kradzieżach w lasach państwowych, paru słowami załatwił się ze zbrojeniami morskiemi Japonji i przystąpił do wysłuchania petentów. Na pierwszy ogień poszła paniusia, której chodziło o jakieś komplikacje z wdowią rentą inwalidzką, po niej hotelarz skarżył się na przodownika, który go gnębi mandatami karnemi, gdyż „ma ciągłe przyczepienie do mojej rodowitej żony, a una nie może na to patrzyć spokojnie”. Wśród ogólnej wesołości, wywołanej tą romantyczną historją, sekretarz zanotował krótką decyzję: „Dochodzenie dyscyplinarne. Przedłożyć”. Jeden z chłopów prosił o ulokowanie w szpitalu brata, „który jest warjant”, drugi „dopraszał się łaski, żeby pan prezydent, albo jaki minister trzymał do krztu trojaczki, co się mojej babie przytrafiły”. Jedni przyszli ze skargami, inni z prośbami, inni z projektami.

      Murek rozmyślnie uplasował się ostatni w półksiężycu i gdy przyszła nań kolej szybko wyłożył swoją prośbę, mówiąc wyraźnie, dobitnie, tonem żołnierskiego meldunku. Wojewoda Łęk-Dornicki cenił w podwładnych taki ton i ilekroć w ten sposób doń się zwracano, zaraz przechodził na „wy”, co było oznaką większej konfidencji z podwładnym. Dr. Murek zresztą sam lubił tę formę, przypominającą wojskowy ład, karność i poczucie hierarchji. Nieraz, jako gospodarz Świetlicy, jako delegat zarządu tej czy innej organizacji społecznej, lub już całkiem służbowo, w charakterze reprezentanta magistratu, miał możność stykania się z wojewodą, którego poważał, szanował i podziwiał, jako znakomitego administratora, dygnitarza łaskawego, lecz pełnego dostojeństwa, człowieka z otwartą głową, tępiącego nadużycia i biurokratyzm. Wojewoda bowiem słynął, jako pogromca formalistyki biurokratycznej i sam przy lada okazji to podkreślał.

      Wysłuchawszy Murkowego meldunku, podniósł wysoko brwi i przechylił głowę:

      – Nie widzę powodu, by robić wyjątki. O co panu chodzi?

      – Sprawa ściśle osobista, panie wojewodo – resztę oddechu wydobył z siebie Murek, zbity z tropu tem, że wojewoda zwrócił się doń „per pan”.

      W głosie wojewody zabrzmiało zniecierpliwienie:

      – Każdy ma sprawę osobistą. Słucham?

      Murek czuł krople potu występujące na czoło. Jedno nieszczęsne słowo i wszystko przepadło.

      – Ale tu… tutaj… jest podłoże polityczne…

      Wszyscy СКАЧАТЬ