Название: Nad Niemnem, tom trzeci
Автор: Eliza Orzeszkowa
Издательство: Public Domain
Жанр: Зарубежная классика
isbn:
isbn:
– Zawsze to jednak, panie dobrodzieju – ciągnął Kirło – rzecz przyjemna… przyjemna… z takiego, jak Teofil, rodu pochodzić. Wprawdzie tytułu żadnego nie ma… ani książę, ani hrabia… ale takie szlachectwo, jak jego, równa się hrabiostwu, a może i jakiemu kiepskiemu księstwu… a jaka parantela34… fiu, fiu! Z najpiękniejszymi familiami… panie dobrodzieju mój… rodzona ciotka za księciem…
Ku Justynie błyszczącymi oczkami spojrzał, a spostrzegłszy, że potrzebowała soli, z pośpiechem i przymileniem ku niej ją posunął. Potem omletu z konfiturami z półmiska nabierając mówił znowu:
– Poczciwy ten Teofilek! Dwadzieścia dwa lata miał, kiedy mu ojciec umarł… matka żyje jeszcze i w Rzymie na dewocji siedzi35… bardzo zacna matrona… a on dwadzieścia dwa lata miał, kiedy stracił ojca i w sukcesji wziął fortunę malutką, maluteńką, ni mniej, ni więcej, tylko, panie dobrodzieju, coś tak około miliona rubli, około jednego, jednego sobie milionka rubli…
– O Jezu! – jęknęła Teresa.
Orzelski językiem mlasnął.
– Caca fortunka… caca… Żeby to te… mieć… choć dziesiątą część tego!
– Aha! Pewno! – podchwycił Kirło – żeby to te… ha! Dziesiątą część… tak ze sto tysiączków… Ale pan omleciku jeszcze nie brał… służę panu!
Ze słabym zaledwie odcieniem dawnej żartobliwości ojcu Justyny półmisek podał.
– Teraz zaś – ciągnął – w trzydziestym pierwszym roku życia swego Teoś posiada już tylko trzysta tysięcy, bo Wołowszczyzna, lekko licząc i na najniższą cenę ziemi, warta jeszcze pewnie trzysta tysięcy. Przez osiem czy dziewięć lat stracił więc chłopak sześćset tysięcy… malutkie sobie sześćset tysiączków przez osiem czy dziewięć lat stracił… Ha? Jak się to państwu podoba… zuch chłopak, co?
I zaśmiał się dobrodusznie, serdecznie, a triumfującym i uszczęśliwionym wzrokiem po obecnych wodził. Kolosalność cyfr wymienianych zachwycała i niejako w dumę wbijała posiadacza malutkiej Olszynki. Śmiech uspokoiwszy i z miną smakosza sącząc z kieliszka tanie francuskie wino, które na korczyńskim stole zjawiało się tylko przy gościach, opowiadał o sposobach, w jakich owe sześćset tysięcy przez Teofilka straconymi zostały. Powtarzał pogłoski i opowiadania, które krążyły po okolicy od przybycia do niej Różyca i które mieszkańców tych stron ciężkim życiem mniej lub więcej steranych w zdumienie wprawiały, Sodomę, Babilon i inne tym podobne miejsca nieprawości im przypominając. Łatwiej byłoby wyliczyć to, czego o Różycu nie mówiono, niż to, co mówiono, a co teraz Kirło z werwą okraszoną dowcipami i dwuznacznikami, ze szczególnym i widocznym lubowaniem się powtarzał. Wille w okolicach Wiednia i Florencji, apartamenty przy paryskich bulwarach, gry w ruletę36 i sztosa37, głośne przygody z najgłośniejszymi przedstawicielkami półświatka, w dziennikach aż opisywane zakłady i pojedynki… Ile w tym wszystkim mieściło się prawdy, a ile przesady, trudno zgadnąć, najpewniej przesady było niemało, ale i prawdy wiele. Siedzące przy stole korczyńskim osoby niektóre z opowiadanych szczegółów już znały, innych słuchały z rozmaitymi wyrazami twarzy. Z wyjątkiem przecież Benedykta, który schylał się jeszcze nad talerzem i Witolda, który wciąż blady i smutny powiek prawie nie podnosił, wszystkie spojrzenia nieustannie zwracały się na Justynę. Kirło spostrzegłszy, że ku karafce rękę ona wyciąga, z pośpieszną, lecz i pełną uszanowania galanterią do szklanki jej wody nalał, po czym o wartości i piękności Wołowszczyzny mówić zaczął:
– Pałacyk szyk! Zaniedbany teraz, co prawda, ale gdyby go odrestaurować, urządzić… byłaby rezydencja pańska, rozkoszna…
Końce palców swoich pocałował, a Orzelski, który niegdyś przez Wołowszczyznę przejeżdżał i pałacyk widział, ustami pełnymi omletu cmoknął.
– Caca pałacyk… caca!
Palcem w powietrzu wykręcać zaczął.
– Wieżyczki, balkony, wykrętasy… tylko że z drogi patrząc zdaje się, że zaraz to… runie!
– Nie runie. Pałacyk nie runie, wyrestauruje się, odświeży, urządzi, gdy tylko właściciel tego zechce… a zechce wtedy, gdy zrobi projekt ożenienia się. Ale co grunt, to że Wołowszczyzna posiada osiem folwarków ze śliczną glebą, a w tych folwarkach, jak u Pana Boga w spiżarni, wszystkiego pełno: lasy, stawy, ogrody, pachty38, młyny, dwie gorzelnie, dawniej fabryka czegoś tam była i przynosiła dużo, a choć upadła, znowu powstać może i dużo przynosić. Wszystko tam, co prawda, podupadło i zrujnowało się, ale podniesione i wyrestaurowane być może, gdy tylko Teofilek zechce, a zechce najpewniej wtedy, kiedy się ożeni, żoneczka rozumna i energiczna do gospodarstwa go zachęci i pieszczotami, rozumkiem, taktem swawolnego ptaszka w gniazdku zatrzyma…
Tak mówił Kirło i wpółżartobliwie, wpół z rzetelną admiracją na Justynę patrzał. Filuternie i uniżenie przymilone jego rysy zdawały się do niej przemawiać: „Uwielbienia godną jesteś już przez to, żeś wzrok jego zwrócić na siebie potrafiła, a gdy to wielkie, cudowne szczęście, które ci prorokuję, posiędziesz, bądź na uniżonego sługę swojego łaskawą!” i wszyscy zresztą, oprócz Benedykta i Witolda, na Justynę spoglądali, a w spojrzeniach i uśmiechach pani Emilii, Teresy, nawet niedorosłej Leoni, którą opowiadania Kirły zaciekawiły i ożywiły, wyraźnie malowały się wykrzykniki: „Dziwne, nadspodziewane szczęście! Cud prawdziwy nad biedną dziewczyną przez Opatrzność okazany!” Pani Emilia myśli te nawet słowami wyraziła:
– Prawdziwy zaszczyt sprawi pan Różyc kobiecie, którą za żonę wziąć zechce. Taki ród, majątek…
– Ach, i takie serce! – przebiła jej mowę Teresa.
– A pałacyk! Ach, mamciu, pałacyk! To najmilsze ze wszystkiego – na krześle podskakując wykrzyknęła Leonia, która przed niewielu dniami tak gorąco a nadaremnie błagała ojca o posągi i nowe meble do korczyńskiego salonu.
Justyna przez cały ciąg wieczerzy milczała. Nie mogła jawnie odpierać ani przyjmować spadających na nią spojrzeń, uśmiechów, półsłówek, bo nie były jawnie ku niej zwracane. Rzadko podnosiła oczy, ale ile razy je podniosła, przebiegał w nich błysk obrazy. Wargi jej, jak dojrzała wiśnia pełne i purpurowe, przybierały chwilami wyraz dumny i wzgardliwy. Nie wiedzieć dlaczego, to, co innym wydawało się pochlebne i zaszczytne, ją drażniło i obrażało. Wszyscy wprawdzie wiedzieli o tym, że najwybitniejszą cechą jej charakteru była duma. Ale właśnie dumna kobieta powinna była być świetnym zwycięstwem na wpół już odniesionym i otwierającą się przed nią perspektywą czuć się pochlebiona i uszczęśliwiona…
Benedykt, który swoim zwyczajem jadł wiele i długo, a raz w rozmowę słowo rzuciwszy, więcej się już nie odzywał, rozumiał dobrze, iż wszystko, o czym przy stole mówiono, odnosiło się do Justyny. Kiedy po raz pierwszy usłyszał był od żony pełne zdumienia i zachwycenia opowiadanie o prawdopodobnych względem Justyny zamiarach Różyca i o staraniach w celu urzeczywistnienia się СКАЧАТЬ
34
35
36
37
38