…i pieśń niech zapłacze. Eliza Orzeszkowa
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу …i pieśń niech zapłacze - Eliza Orzeszkowa страница 5

Название: …i pieśń niech zapłacze

Автор: Eliza Orzeszkowa

Издательство: Public Domain

Жанр: Зарубежная классика

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ się nie dawały, złotymi pasmami wciąż opadając dokoła policzków, których doskonały owal i przeźroczystą białość powlekły blade rumieńce.

      Dębsia zwykłym sobie majestatycznym krokiem weszła na ganek i postawiwszy na stole wieczerzę, witała gościa z szerokimi uśmiechami na dobrodusznej twarzy.

      Zasiadając do wieczerzy, Krysia szepnęła coś siostrze, która natychmiast i śpiesznie weszła do domu.

      – Poszła do matki naszej, która po kilku godzinach niewidzenia jej niepokoi się i tęskni.

      Więc i matka tu jest! Prawda! Czesław pamięta doskonale tę miłą, dobrą kobietę, którą niegdyś sam wraz z jej córkami nazywał matusią. Lubiła i pieściła dwóch małych, a potem dorastających chłopców, którzy wcześnie stracili matkę. Jednak to gromadne życie rodzinne, które tu znalazł, obudziło w nim uczucie głuchego podrażnienia. Coś się w nim uśmiechnęło ironicznie.

      – Więc państwo wszyscy tu ciągle razem…

      Jerzy wtrącił.

      – Gdy mówisz do nas, Czesiu, opuszczaj tytuły.

      – Przyzwyczajenie! – odrzucił Czesław.

      Krysia mówić zaczęła, że nie, nie mieszkają ciągle razem. Matka i siostra jej przebywają stale w Warszawie, a tylko w porze letniej odwiedzają ich co rok na kilka tygodni. W tym roku przyjechały na kilka miesięcy z powodu choroby Janki. Właściwie nie jest to choroba, tylko przepracowanie i wyczerpanie nerwowe, dla którego kilkomiesięczny pobyt na wsi…

      – Przepracowanie! – z akcentem zdziwienia powtórzył Czesław. – Pani nazywa tak chyba rauty, wizyty, teatry i tym podobne trudy, wśród których panie…

      – Naprzód! – żywo przerwała Krysia – nie jestem dla ciebie, Czesławie, panią, tylko żoną twego brata i przyjaciółką twą od dzieciństwa, Krysią… A potem: rauty, wizyty, teatry… gdzież tam!… Janka od lat czterech jest lekarzem, czy lekarką… doktorem, czy doktorką? o Boże, sama nie wiem, jak, bo to jeszcze nie ustalone… jedni są za rodzajem męskim, drudzy za żeńskim… Jurku! jak trzeba w takich razach mówić: doktor, czy doktorka?

      Śmiała się zwykłym sobie śmiechem srebrnym, serdecznym i nie czekając odpowiedzi męża, opowiadała dalej, że Janka, po otrzymaniu wszystkich potrzebnych dyplomów, osiedliła się w Warszawie, nie dlatego, aby sama przepadała za życiem w wielkiem mieście, ale dlatego, że matusia do niego przywykła i bez wielkiej przykrości opuścić-by go nie mogła… Ma tam matusia biedna swoich przyjaciół starych, swoje wspomnienia… Słaba już jest od pewnego czasu, dolegliwościami różnemi dotknięta i prawdziwe to szczęście, że Janka może w ulubionem jej mieście otoczyć ją wszystkiem, do czego przywykła i czego potrzebuje. Praktyka Janki rozwija się pomyślnie, ma ona w zawodzie swym zamiłowanie wielkie i wszystko idzie dobrze, tylko teraz zdrowie jej zachwiało się nieco. Jakaś nerwica sercowa, wcale życiu nie zagrażająca, wynikła z pracy wytężonej, z wrażeń denerwujących, których w wielkiem mieście na każdym kroku pełno. Ale to przejdzie, to ustąpi najpewniej bez śladu od kilkomiesięcznego pobytu na wsi, na powietrzu leśnem, w odpoczynku, wśród tych, którzy ją bardzo kochają…

      Umilkła. Czesław powtórzył:

      – Bardzo kochają!

      – Czy mylę się, czy istotnie w głosie twym drgnęła ironia, gdy powtarzałeś dwa te słowa? – zapytał Jerzy.

      – Nie mylisz się. Może dlatego… że nie pamiętam już jak wyglądają ludzie, którzy się pomiędzy sobą bardzo kochają…

      – Przypomnisz to sobie teraz, wśród nas! – zawołała Krysia, rękę ku szwagrowi wyciągając.

      Ale on końcami palców tylko dotknął tej, wyciągniętej ku niemu, drobnej, ciepłej dłoni i jakby przypomniawszy sobie, że człowiek światowy milczeć w towarzystwie nie powinien, z widocznie sztucznem ożywieniem mówić i opowiadać zaczął.

      Sposób mówienia jego był żywy, a chwilami ozdobny i świetny. Wyjątkowym zdolnościom swym, czy pomyślnemu zbiegowi okoliczności, czy pewnym może fluktuacyom uczuć swych, zawdzięczał, że czystości mowy ojczystej nie utracił i nie przestał posługiwać się nią w ten sposób, w jaki czynią to ludzie z wysoką kulturą umysłową i towarzyską. Czasem tylko jakieś słowo cudzoziemskie, lub jakiś zwrot kaleki wplątywały się mu w mowę, ale były to drobne skazy na tle czystem i błyszczącem. Czasem również jakiś ruch, gest, akcent, zalatywał właściwościami, tym miejscom nieznanemi.

      Mówił o samych tylko rzeczach miłych, pomyślnych, pięknych: o pracach swoich, o powodzeniu swem i stopniowem wznoszeniu się coraz wyżej, o cyfrach znacznych, o rozkoszach artystycznych i komfortach przerozmaitych, napełniających stolicę, do której niedawno został powołany i w której odtąd stale będzie przebywał.

      Mówił ze zgięciami głosu tak rozmaitemi, z przerwami tak niespodziewanemi i z tak zmiennym wyrazem ust i oczu, że niepodobna było powiedzieć na pewno, czy panującem w tej chwili uczuciem jego był tryumf, lub ironia, radość lub zgryzota. Może z biegiem tajemnych myśli każde z uczuć tych zapalało się w nim, to gasło, lecz wszystko razem było prawdziwą odą do wielkości, która skończyła się na tem, że twarz pieśniarza nagle jakoś zastygła, zmartwiała i z czołem zmarszczonem, w niespodziewanem zamilknięciu pochyliła się nizko nad filiżanką niedopitej herbaty.

      Jerzy i Krysia żadnem zapytaniem i żadną uwagą nie przerywali mowy brata i nie odpowiedzieli na nią żadnem słowem. Przez kilka minut pomiędzy trojgiem ludzi tych trwało milczenie.

      Na ganek weszła Janina, a Krysia z większą jeszcze, niż zwykle, żywością rzuciła się ku niej z zapytaniem o dzieci, które z powodu kochanego gościa sama wieczoru tego zaniedbała.

      – Czy Jurek bezemnie usnął?

      – Wyśmienicie.

      – Mogłabym być zazdrosną Jani o tego malca; gdy ona jest tutaj, on kochać mię przestaje…

      – To ulubieniec mój – z cicha rzekła Janina i śliczny uśmiech roztworzył na chwilę jej różowe usta.

      Usiadła przy stole; twarz jej w zapadłym zmierzchu zaświeciła bladością delikatnego opłatka. Rumieńce, które przed godziną przyniosła z lasu, zgasły bez śladu.

      Od dość już dawna nocna pościel świata, ze zmierzchu i gwiazd utkana, opuściła się na ziemię i gdzieniegdzie tylko, w dalekich mrokach lasu haftowały ją dogorywające purpury wieczornych, zorzowych blasków. Cisza była teraz głębszą jeszcze, niż u dziennego schyłku, bo zwierzęta i ptaki usnęły, a w powietrzu nieruchomem nie poruszał się żaden liść na drzewach i nie chwiała się u ziemi żadna łodyga, ani trawa. Na uciszoną ziemię niebo patrzało mnóstwem złotych oczu, a las rozlewał po niej rzeźwość bujnej rosy i ziemny zapach swoich zroszonych spodów.

      Wśród powszechnego milczenia rzeczy i ludzi, na ganku ozwało się westchnienie tłumione, lecz do stłumienia niepodobne, jakby usiłujące zrzucać z piersi, które je wydawały, ciężar wielki, lub wielkim haustem wciągać w nie ciszę, wonie, ciepło, piękność, gwiaździstość tej nocy. Zaraz potem, prawie do szeptu zniżony głos męski wymówił:

      – Jak tu cicho, ciepło, pięknie, gwiaździsto!…

      Kiedy СКАЧАТЬ