Nad Niemnem, tom pierwszy. Eliza Orzeszkowa
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Nad Niemnem, tom pierwszy - Eliza Orzeszkowa страница 9

Название: Nad Niemnem, tom pierwszy

Автор: Eliza Orzeszkowa

Издательство: Public Domain

Жанр: Зарубежная классика

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ ho! hej! hop! hop!

      Jednocześnie z wnętrza domu, ale z dala, jakby znad sufitu, osłabione odległością słyszeć się dało granie na skrzypcach. Chwilami rozpoznać można było, że w górnej części domu ktoś z wielką precyzją i umiejętnością grał jakąś wielką i trudną kompozycję muzyczną.

      Kirle te skomplikowane i pracowicie wywoływane tony skrzypiec jakby coś na pamięć przywiodły. Uśmiechnął się filuternie, dłonią po kolanie uderzył; wybiegł przez drzwi do salonu prowadzące, szczelnie je za sobą zamykając.

      W jadalnej sali, dokoła długiego stołu ciężko, lecz żwawo krzątała się Marta Korczyńska, która przed kilku zaledwie minutami wróciła ze swej dalekiej przechadzki. Wielki słomiany jej kapelusz leżał na jednym z krzeseł, a głowa, z cienkim warkoczykiem przymocowanym z tyłu wielkim grzebieniem, pilnie schylała się nad nakryciami, stwierdzając porządek ich i czystość. Przyrządzała sałaty i kompoty, przynosiła butelki z winem, co chwilę wybiegała, a powróciwszy, z brzękiem kluczy otwierała szuflady kredensowej szafy i urządzając, ustawiając, przyozdabiając wszystko, pantoflami wyszytymi w czerwone róże głośno klapała o podłogę. Dopomagał jej w tym gospodarskim zajęciu jeden tylko kredensowy chłopak, przyodziany porządnie i żwawy, ale niedorosły i ślepo tylko rozkazy jej spełniający. Cztery wiorsty42 uszła dziś tam i na powrót, nie odpoczywała ani minuty, a nie znać było na niej strudzenia. Chrząkała, kaszlała, gderała i napędzała małego lokaja, a pomimo ciężkości chodu swego i pedantycznej dokładności, z jaką spełniała rzecz każdą, zwijała się tak prędko, że w niespełna kwadrans stół był już na dziesięć osób nakryty i wszystko do obiadu przygotowane. Chłopak chleb krajał, a Marta wkładała go do serwet, kiedy z dalszych pokojów wbiegła do jadalnej sali Teresa Plińska, w ręce klasnęła i z wybuchem radości zawołała:

      – A! Pani już tu, panno Marto! I wszystko do obiadu przygotowane! Jakże to dobrze! Pani Emilia była bardzo niespokojna.

      – I niepotrzebnie! – ofuknęła stara panna – niech swoich robótek i swojego słabego zdrowia patrzy, a co się tyczy domu, to już do mnie to należy.

      – To nic – szeptała Teresa – ale ona zawsze o wszystko niespokojna. I teraz dostała globusu, i zaczęła już dostawać migreny…

      – Naturalnie! A poziewania jeszcze nie dostała?…

      – Jeszcze nie, chwała Bogu! – zupełnie serio i nawet z rzetelną dla Nieba wdzięcznością odparła towarzyszka pani Emilii.

      – A Benedykt w domu?

      – W domu, tam, z gośćmi i żoną… Znowu gniewał się, że pani i Justynka piechotą poszłyście do kościoła. Mówił, że w święto konie nie zajęte…

      – To niech odpoczywają, a jak odpoczną, lepiej się potem do gospodarstwa zdadzą… Wieczna głupota! Czy to my księżniczki, żebyśmy pieszo chodzić nie mogły? Uf! Nie mogę!

      Kaszel ją porwał, ale trwał krótko, bo wstrzymywała się z całej siły, i nagła myśl jakaś piorunem, zda się, uderzyła o całą jej istotę. Głośno splasnęła rękami i do okna poskoczyła.

      – A dzieci jak nie ma, tak nie ma! – zawołała.

      Teresa tymczasem liczyła na stole nakrycia.

      – Na dziesięć osób, jak mamę kocham, na dziesięć osób nakryto! – piskliwie zawołała. – Czy więcej gości dziś przyjedzie? Bo nas domowych sześć, a dwóch panów – to osiem… a tu na dziesięć… czy kto jeszcze przyjedzie?

      – Dwóch konkurentów do ciebie przyjedzie! – z gniewną ironią krzyknęła Marta. – Alboż mało naczekałaś się jeszcze na nich? No, to dziś trzech będziesz miała od razu. Pan Różyc już jest, a dwóch jeszcze przyjedzie…

      Zaczęła śmiać się tak, że aż łzy nabiegły do szyderskich43, ognistych jej oczu. Teresa, zarumieniona trochę, dobrodusznie jej w twarz patrzała:

      – Co też pani wygaduje! Pan Różyc… gdzieżby on tam mógł… taki wielki pan… choć, doprawdy, tak jakoś patrzał… ej! oni wszyscy tacy… ci mężczyźni… Ale naprawdę, kto więcej przyjedzie?… moja droga pani, proszę mi powiedzieć, kto przyjedzie?

      I szczupłymi ramionami swymi z dziecinną prawie pieszczotliwością objąć usiłowała grubą kibić i cienką, żółtą szyję towarzyszki. Ale ona gwałtownie wyrwała się z jej objęć.

      – A dzieci! – krzyknęła. – Toż Widzio i Leonia powinni już od godziny być tutaj… Może choć na obiad nadjadą…

      – A, prawda – z widocznym uczuciem rozczarowania szepnęła Teresa – zapomniałam…

      – Zapomniała, zapomniała… – gniewnie ku szafie kredensowej idąc zamruczała Marta. – Może i matka zapomniała także… o dzieciach zapomniała… Co im w głowie? Romanse i apteka… Wieczna głupota!… A dzieci jak nie ma, tak nie ma!… O Boże mój, Boże! gdyby tylko nie jaki wypadek… bo z tymi kolejami żelaznymi wszytko być może…

      Znowu stanęła twarzą ku oknu, głową wielkim grzebieniem sterczącą trzęsła i pęk kluczy głośno dzwonił w jej ręku.

      W tejże chwili za przymkniętymi drzwiami sali jadalnej dało się słyszeć szybkie ze wschodów zbieganie, potem szamotanie się jakieś, mocowanie, dwa głosy męskie, z których jeden zdawał się o coś nalegać, a drugi od czegoś wypraszać… struna jakaś kilka razy brzęknęła, na koniec, dalej już, w głębi domu, wybuchnął głośny śmiech Kirły… Marta, zapatrzona w szlak drogi, zza rozwartej bramy dziedzińca widzialny, na szczególny hałas ten nie zwróciła żadnej uwagi, ale Teresa rzuciła się ku drzwiom i naprzód przez nie ciekawie głowę wychyliła, a potem, z cienkim i uszczęśliwionym chichotem, drobnym swym dziewczęcym krokiem przez sienie i salon pobiegła. W głębi salonu drzwi od pokoju pani Emilii otworzyły się głośno i zjawił się w nich Kirło śmiejący się i ciągnący za sobą kogoś bardzo pociesznie w samej rzeczy wyglądającego. Był to staruszek średniego wzrostu, ale tuszy dobrej i w środku figury szczególniej wydatnie zaokrąglonej, z okrągłą, białymi jak mleko włosami okrytą głową, z okrągłą także, pulchną, rumianą twarzą. Wśród tej twarzy pulchne, rumiane usta uśmiechały się teraz z pełną zmieszania dobrodusznością i błękitne jak turkusy oczy patrzały z wyrazem wstydu i zalęknienia. To zmieszanie i zalęknienie źródło swe mieć musiało w ubiorze bardzo niestarannym, bo składającym się tylko z szerokiego, z kwiecistej materii sporządzonego szlafroka. Jedną ręką trzymając smyczek i zarazem powstrzymując od rozchylania się poły szlafroka, drugą ten białowłosy i łagodny starzec przyciskał do piersi skrzypce. Przy tym broniąc się przeważnej sile, która go naprzód pociągała, usiłował wciąż cofać się i ramię swe z dłoni Kirły wyrwać.

      – Puść mnie pan… – szeptał i wykrzykiwał głośno – jakże można? przy damach… w szlafroku…

      Ale Kirło wciągnął go do pokoju, przy czym do Różyca zwrócony perorować zaczął:

      – Przedstawiam nowemu sąsiadowi naszemu najznakomitszego muzyka okolicy naszej… przepraszam! Litwy… a może i Europy… Zaniedbany ubiór jego przebaczą mu nawet damy, ponieważ jest artystą. Od urodzenia podobno aż do СКАЧАТЬ



<p>42</p>

wiorsta – daw. ros. miara długości, równa 1,067 km. [przypis edytorski]

<p>43</p>

szyderski – dziś popr.: szyderczych. [przypis edytorski]