Название: Nad Niemnem, tom pierwszy
Автор: Eliza Orzeszkowa
Издательство: Public Domain
Жанр: Зарубежная классика
isbn:
isbn:
Korczyński podniósł głowę i z urągliwym wyrazem swych smutnych oczu na sąsiada cieszącego się przyszłymi jego „tysiączkami” popatrzał.
– A ceny? – zapytał. – Czy żona pana dobrodzieja mówiła mu, jakie były i pewno jeszcze na ten rok będą ceny na zboże?
Kirło zmieszał się, ale wnet zatarł ręce i w śmiech uderzył:
– Jak Boga kocham – ze śmiechem zawołał – żona moja jest tak zawziętą gospodynią, że do niczego mnie nie dopuszcza… do niczego… Pod pantoflem siedzę po uszy… Ale mnie z tym dobrze i jej także… Bo i cóż, panie dobrodzieju, na tej nędznej folwarczynie mielibyśmy oboje do roboty? Albo ja, albo ona… A ponieważ ona chciała…
Korczyński uśmiechnął się i zwrócił twarz w stronę, w której stała gotowalnia jego żony. Od tej gotowalni zaleciały go zmieszane zapachy toaletowego octu, ryżowego pudru i rezedowej perfumy. Pociągnął wąsa i zwracając się do żony rzekł:
– Może by okno otworzyć? Straszny tu zaduch!
– O, nie! – łagodnie odpowiedziała pani Emilia – wiesz o tym, że ja nie mogę siedzieć przy otwartych oknach…
– Głupstwo – mruknął Korczyński. – Musisz chorować w takim zaduchu siedząc.
Delikatna, cierpiąca kobieta spłonęła rumieńcem. Zawstydziła się rubaszności męża, okazanej wobec mało jeszcze znanego gościa. Spuściła powieki, dotknęła dłonią piersi i gardła, umilkła.
I wszyscy przez chwilę milczeli. Czuć było, że w zaduchu tego pokoju wszystkim zrobiło się duszno. Pani domu coraz bezwładniej chyliła się na swym szezlongu; Kirło usłużnie posuwał ku niej wyszyte na kanwie poduszki; Korczyński długi wąs swój na gruby palec nawijał; binokle Różyca błyskały w cieniu ciekawie i jakoś drwiąco. W tej chwili kędyś z dołu słyszeć się dały pluski wody i przeciągłe, basowe wołania. Korczyński i Różyc jednocześnie spojrzeli w okno. Za oknem, za przezroczystą ścianą klonów, po błękitnym Niemnie płynęły tratwy, w mowie miejscowej płytami zwane. Jeden za drugim pod ciemną ścianą boru wieńczącego wysoki brzeg rzeki płynęły złote w słońcu, a stojący u sterów płytnicy39, w białej odzieży, silni jak wodne olbrzymy, nadając rudlom40 ciężkie półobroty, uderzali nimi po wodzie, która z wielkim pluskiem tryskała w perlistych kaskadach. Zarazem ludzie ci rozmawiali z sobą długimi, basowymi krzykami, które obijały się o bór ciemny i wywoływały w nim głośne echa. Po przeciwległym wybrzeżu, pod gęstym borem, chodzili ludzie różni, pojedynczo i gromadnie, w szarych i białych ubraniach; gdzieniegdzie, nisko nad rzeką, skrzydlatymi punktami przelatywały rybitwy; w jednym miejscu rybackie czółenko kręto prześlizgiwało się pomiędzy płytami; w klonach szczebiotały szczygły, gwizdała wilga, zanosiła się od krzyku czeczotka. Świat cały stał w cudnej pogodzie jak czara nalana błękitem i złotem.
– Piękna miejscowość – rzekł w zamyśleniu Różyc.
Korczyński wskazał mu pracujących około rudli płytników.
– Ci ludzie nie mają także święta…
Różyc zdjął binokle i długą swą atłasową rękę powiódł po zmiętym i drgającym czole.
– Mnie się zdaje – rzekł – że oni zawsze mają święto. Są zdrowi, silni i jakimkolwiek jest ich życie, żyć chcą…
– Może pan ma słuszność – po krótkim namyśle odpowiedział Korczyński. – Praca nieszczęściem nie jest; idzie tylko o grunt, na którym człowiek pracuje, i o… skutki. Jeżeli co krok głową o mur uderzać się musisz i myśleć, że wszystko, cokolwiek byś zrobił… na diabła zda się…
Machnął ręką i umilkł. Różyc cierpiącymi swymi, ale inteligentnymi oczami z zajęciem spoglądał na ogorzałe, zorane czoło i w dół spuszczone wąsy obywatela.
– Do czego pan ostatnie słowa swe stosujesz? – zapytał.
Spod wypukłych powiek duże, piwne oczy Korczyńskiego podniosły się na twarz gościa i utonęły w niej wejrzeniem głębokim i przejmującym.
– Jak pan myśli?… – zaczął i zawahał się z dalszym mówieniem. Ogarnęła go widoczna, a dziwna w tak silnym człowieku nieśmiałość.
– Jak pan myśli? – zaczął znowu – czy w teraźniejszych czasach ci nawet z nas, którzy pieniędzy nie marnują i jak woły pracują, zdołają… to… tamto… tego…
Źrenice jego błyskały przelatującymi w nich iskrami; patrzał ciągle w twarz gościa i koniec wąsa do ust włożywszy przygryzać go zaczął. Widoczne było, że Różyc nie wiedział dobrze, co mu odpowiedzieć wypadało. Nad przedmiotem zaczepionym przez Korczyńskiego myślał zapewne niewiele; może też obchodził go on niewiele.
– Któż to może przewidzieć? – zaczął. – Czasy są ciężkie. Ja zresztą te strony znam tak mało… świeżym przybyszem jestem…
– Nie o te strony idzie – żywo podjął Korczyński – pod tym względem wszystkie strony u nas są sobie równe. Niechże mi więc pan powie przynajmniej, jak jest tam, gdzie pan mieszkałeś…
Różyc z niedbałym uśmiechem, choć z silnym drganiem czoła i brwi, odpowiedział:
– Osobiście przedstawiam przykład zasmucający… Moje tamtejsze majątki są dla mnie stracone…
– Wiem o tym, ale to co innego! – zawołał Korczyński. – Pan z urodzenia byłeś wielkim panem… No, a to… tamto… Ale chciałbym coś wiedzieć o obywatelstwie średnim, takim na przykład jak ja, siedzącym na dziesięcinach41 ziemi kilkuset, tysiącu… trochę więcej…
Światowemu i do wszystkiego przyzwyczajonemu człowiekowi odpowiedzi na pytania wszelkie zupełnie zabraknąć nie mogło. Począł więc opowiadać o finansowym i gospodarskim stanie średnich majętności ziemskich nad Słuczą położonych, a czy opowiadał dokładnie lub niedokładnie, prawdziwie czy nieprawdziwie, o to widocznie nie dbał. Nie zajmował się tym bardzo żywo, może uważał to sprawozdanie za próżną dla siebie fatygę. Ale mówił płynnie, do wykwintnej polszczyzny mieszając trochę francuskich wyrazów, od czasu do czasu, zręcznie i grzecznie, tłumił nerwowe poziewanie.
Z dala od okna, w przyciemnionym nieco rogu pokoju, prowadziła się inna, znacznie cichsza rozmowa. Kirło, ku gospodyni domu pochylony, mówił do niej o czymś półgłosem, z wyrazem ubolewania naprzód, a potem tak jowialnej żartobliwości, że na koralowe jej usta z wolna powracał uśmiech. Z wdzięcznym na sąsiada swego spojrzeniem wyrzekła:
– Pan zawsze pocieszyć i rozweselić mnie musisz… O, gdyby mi pana jeszcze zabrakło…
– Po co ma zabraknąć? – oburzył się Kirło. – Kiedy już tyle lat…
Ukośne wejrzenie rzucił na pana domu, bardzo w tej chwili zajętego rozmową z Różycem. Potem szare, błyszczące oczki jego wpiły się w delikatne policzki pani Emilii, a koścista ręka СКАЧАТЬ
39
40
41