Название: Nad Niemnem, tom pierwszy
Автор: Eliza Orzeszkowa
Издательство: Public Domain
Жанр: Зарубежная классика
isbn:
isbn:
– Zauważyłem to właśnie przed chwilą.
Ironiczny trochę uśmiech przebiegł mu po cienkich ustach.
– Z temperamentem dziewczyna… – dodał.
Kirło swymi błyszczącymi, świdrującymi oczkami uważnie mu w twarz popatrzał.
– Ej, nie zapalaj się pan tak prędko! – z wyraźnym niezadowoleniem zawołał. – Temperament! Temperament! Był, ale już wywietrzał.
Czarne, wąskie brwi młodego pana silniej niż zwykle drgnęły, a drgnienie to udzieliło się czołu i przebiegło skórę czaszki, aż pod przerzedzonymi i ufryzowanymi włosami. Zupełnie jednak obojętnym a nawet żartobliwym głosem zapytał:
– Cóż tam takiego było?
Kirło znowu filuternym stał się.
– Pamiętasz pan Zygmunta Korczyńskiego, tego malarza, którego spotkaliśmy u Darzeckich?
– Pamiętam, wcale przyzwoity człowiek i podobno nie bez talentu… Żona jego ładna, mała blondynka… Cóż więc?
– No… on i panna Justyna…
– Romans? – dorzucił pan.
– I jaki! – wybuchnął Kirło.
– Już z żonatym?
– Ale gdzie tam! Od dzieciństwa prawie… jak zwykle pomiędzy kuzynami…
– A dlaczegóż więc?…
– Dlaczego nie pobrali się? Ależ i mowy o tym być nie mogło… Familia… i on sam…
Dłużej rozmawiać nie mogli, bo towarzystwo całe z ganku wchodziło już do sieni i zaraz wejść miało do salonu.
Tymczasem po wschodach, niegdyś politurowanych i ozdobnych, dziś tylko czystych i całych, Justyna wprowadziła ojca do górnej części domu, gdzie pośród obszernego strychu urządzony był wąski korytarz z dwoma naprzeciw siebie otwierającymi się pokojami. Jeden z tych pokojów należał do Ignacego Orzelskiego i był zarazem sypialnią nocujących tu czasem gości. Justyna opuściła ramię ojca i wyjąwszy mu z rąk skrzypce, umieściła je w stojącym na stole podługowatym pudle. Czyniąc to, z cicha i trochę szorstko rzekła:
– Dlaczego, ojcze, pozwalasz zawsze temu panu żarty z siebie…
Urwała i uczyniła ręką gest zniechęcenia.
– Po co ja to mówię! Tyle już razy prosiłam… przedstawiałam… Nic nie pomaga… i nic nie pomoże!…
Wzięła dzbanek stojący w kącie pokoju i zaczęła zeń wodę do miednicy nalewać. Stary w rozwartym szlafroku i zupełnym pod nim negliżu stał na środku pokoju, zakłopotany trochę i z jednostajnym wciąż, dobrodusznym uśmiechem na ustach.
– Widzisz, moja Justysiu – zaczął – żebyś ty wiedziała, jak to trudno… zresztą… cóż to szkodzi!
– O! – zawołała – właśnie pragnęłabym, aby ojciec uczuł…
Umilkła znowu, zawiesiła ręcznik obok miednicy i na jednym ze stołów ustawiła małe lusterko. Stary tymczasem drobnymi krokami zbliżył się do skrzypiec i już je z pudła wyjmować zaczął. Justyna delikatnie i powoli instrument znowu na uprzednim miejscu złożyła.
– Trzeba się ubierać, ojcze! Zaraz zawołają nas do stołu…
– A, do stołu! – powtórzył stary. – Dobrze… dobrze… bo już i głodny jestem… A nie wiesz tam czasem, co na obiad będzie?
– Nie wiem – odpowiedziała i ułożyła obok lusterka wszystkie przybory do golenia się i czesania służące.
– Wszystko gotowe, ojcze…
Stary nie ruszał się i z ukosa na skrzypce spoglądał.
– A może bym ja trochę jeszcze pograł?
– A obiad? – zapytała Justyna.
– A prawda… obiad? Pewno dziś co smacznego dadzą, bo goście są… Pytałem się nawet panny Marty z samego rana, co tam na obiad będzie, ale czy ona kiedy po ludzku do kogo przemówi! Burknęła… chrząknęła… czchnęła i na dół poleciała… a mnie już na dół nie chciało się schodzić… wypiłem więc kawę z sucharkami, troszkę szynki zjadłem i grałem sobie… Szynki w tym roku doskonale urządziła… i sucharki jej zawsze doskonałe… w ustach topnieją… caca!
Powoli, leniwie usiadł przed lusterkiem i do robienia toalety swej przybierać się zaczął. Justyna prędko i zręcznie czyściła miotełką surdut ojca. Stary zachmurzył się.
– Otóż to – gderliwym tonem zaczął – jak tylko goście przyjadą albo co tam innego stanie się, Franek u mnie ani nosa nie pokaże… Jeden ten chłopiec do wszystkiego… i przy kredensie, i do stołu usługuje, i mnie, i panu Benedyktowi… Do czego to podobne, aby w takim domu… nie było komu wody podać i surduta oczyścić?
– Już oczyszczony! – odpowiedziała Justyna.
– Oczyszczony… oczyszczony… – gderał stary. – A któż go oczyścił? Ty sama! Czyż to pięknie, aby panienka surduty czyściła?… do czego to podobne?
Po ustach Justyny przemknął uśmiech. Stanęła na środku pokoju i zamyśliła się chwilę.
– Jak ja stąd wyjdę – rzekła – ojciec znowu grać zacznie…
– A może… – odparł stary – to i cóż?
– Teraz nie można – odrzekła – bo jak na obiad zawołają, trzeba, aby ojciec był już ubrany… Lepiej może pudło na klucz zamknąć…
– No, no! Nie zamykaj… nie zamykaj!…
Nic już nie odpowiadając zakręciła mały klucz w zamku, schowała go do kieszeni i wyszła.
Drugi pokój na górze, niezbyt mały i bardzo czysty, o dwu łóżkach i umeblowaniu skromnym, lecz dostatecznym, stanowił od lat kilku wspólne mieszkanie Marty i Justyny. W tym pokoju Justyna stanęła przed otwartym oknem i rozplótłszy warkocze, powolnym ruchem rozczesywać zaczęła gęstwinę czarnych włosów, w które podczas rannej przechadzki wplątały się zielone igły i młodziutkie gałązki sośniny.
Na Niemnie ruch ustał zupełnie. Tratwy przepłynęły, rybackie czółna znikły, samotność zaległa płynące błękity wody, nad którymi czasem tylko w olśniewającej światłości słonecznej szybko i kręto przelatywały połyskliwe jak atłas rybitwy. Na cichą wodę wypłynęła łódź mała, od jednego brzegu do drugiego wioząca dwóch ludzi. Jeden z tych ludzi siedział na dnie łodzi i twarz nad wodą pochylał tak, jakby z zajęciem przypatrywał się podwodnej roślinności, która tu i ówdzie wybijała się na powierzchnię kępami СКАЧАТЬ