Nienasycenie. Część pierwsza, Przebudzenie. Stanisław Ignacy Witkiewicz
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Nienasycenie. Część pierwsza, Przebudzenie - Stanisław Ignacy Witkiewicz страница 9

Название: Nienasycenie. Część pierwsza, Przebudzenie

Автор: Stanisław Ignacy Witkiewicz

Издательство: Public Domain

Жанр: Повести

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ każdy z nas będzie tym, kim jest – bez pięknych sukienek, bez różnych ozdóbek, bez których żyć by nie mógł, bez osobistych uroków —

      – Szczególniej pan, panie Putrysiu – wtrąciła jadowicie księżna. Tengier nie spojrzał nawet na nią.

      – Wiadomo będzie, co zdziałał tym swoim osobistym urokiem. A zresztą to wcale nie jest złe nawet w sferze sztuki, nie mówiąc już o życiu działaczy, zdobywców i tym podobnych przemieniaczy realnych wartości. O – gdybym ja nie był garbusem o wyschniętej na patyk nodze… —

      – Wiemy wszyscy, jak pan stara się udowodnić sam przed sobą siłę swego ducha i dźwiękowych kombinacji. Ale to trochę nieczysta sprawka z tą siłą ducha właśnie. Gdyby nie emocjonalne działanie samych dźwięków… —

      – Mówi pani – (Tengier nigdy nie tytułował utytułowanych) – o tych tak zwanych uwiedzionych przeze mnie bubkach. – (Homoseksualizm był od dawna już dozwolony i bardzo stracił przez to na sile). – O tych efebach, którzy zastępują mi całe moje zawiedzione życie? – rzekł Putrycydes brutalnie, jakby się wyrzygał na wspaniały ruszczucki dywan. – Tak – nie potrzebuję się ukrywać. – Mgła potęgi lubieżnej przesłoniła mu twarz – był prawie piękny. – To mój jedyny tryumf, kiedy ja, wstrętny kaleka, bez cienia prawdziwego pożądania, plugawię jakieś czyste, piękne…

      – Dosyć.

      – I kiedy taki pójdzie potem do swoich dziewczynek – ja jestem już ponad tym i wtedy mogę się zapaść w mój świat czystej konstrukcji dźwięków, gdzie jestem pogodny jak sam Walter Pater, poza tą wstrętną seksualną ponurością, poza przypadkiem chwil takich, a nie innych – jestem w bezjakościowym państwie absolutnej konieczności w dowolności! Bo cóż jest straszniejszego, jak ta godzina od drugiej do trzeciej popołudniu, kiedy nic ukryć przed sobą nie można i naga okropność metafizyczna przebija jak kieł zwaliska codziennych złud, którymi staramy się zabić bezsens życia bez wiary… O, Boże! – Zakrył pysk rękami i zastygł. Przerażeni goście kiwali głowami myśląc: „co też to musi się dziać w tym włochatym łbie, tuż obok nas?” A jednak mało kto nie zazdrościł Tengierowi tego, choćby urojonego, nie dającego żadnych dochodów niepojętego świata, w którym on żył sobie „ot tak”, swobodnie, jak oni na tej męczącej nawet dobrobytem wyspie spóźnionego pseudo-faszystowsko-fordowskiego galimatiasu. Księżna gładziła Tengiera po głowie, zapatrzona w swoją starość. Nagle coś się jej przekręciło. Znała takich chwil tysiące i bała się ich obłędnie.

      Genezyp nie rozumiał w istocie nic, ale bebechy jego darły się dalej w nieskończoność. Pił pierwszy raz w życiu i dziwne rzeczy zaczynały mu się dziać w głowie i całym ciele. A wszystko jednak było jak na obrazku – „intereslose Anschaung”. Chwila oderwana od przeszłości i przyszłości, wyjęta spod sądu zaszczepionych mu ideałów-nowotworów, wygięta lekko, podawała się zadem w nieskończoność – tam był jeszcze ktoś osobowy, jakiś młody bóg (a chwila ta, to była księżna) – „tęcza była mu przy pasie, księżyc obok nóg” – Miciński, Izis. Piekielna „frajda” nieodpowiedzialności – nagle zrozumiał ostatnie słowa Tengiera – „konieczność w dowolności” – cóż za głębia była w tym powiedzeniu. „To ja, to ja” – szeptał radośnie. Widział samego siebie jakby po drugiej stronie rzeczywistości za rzeką jakąś, niby Styksem z rysunku Doré'go. Był doskonały w swej skończonej piękności, a w rzece pływały utopione ziemskie żądze, jak krwawe flaki. [Ale to wszystko nie było jeszcze to, co teraz]. Stało się. Żałował swojej nieświadomości, kiedy było już za późno na wszystko. Zatęsknił do szaleństwa za naprawdę nieodpowiedzialną epoką dziecinnej dyscypliny i swojej niepowrotnej jednolitości. A jednocześnie jakby ostatnia skorupa fałszu i obłudy spadła z ojca jego (może konał tam teraz na apopleksję?) i nagi pęd, nieprzyzwoity jak szparag czy młody bambus, wydobył się z mokrego, parującego gnojowiska. To on sam był tym bogiem w oddali i tym pędem głupim – stał się dwoistym, „odtąd i na zawsze”. Wszystko to poczuł znowu od środka: dziwność była w nim samym – świat: salon, panienki, stara rozpustnica (jej uśmiech ostry szaleństwem żalu za niepowrotnym kobiecym świństwem, za panowaniem nad tymi „głupio-mądrymi koczkodanami” [inaczej w myślach mężczyzn nie nazywała]) to wszystko było w nim. Zupełnie zwątpił na sekundę w realność tej całej fantasmagorii – był sam i było mu rozkosznie. Nie wiedział, że jakieś panienkowate oczy wpatrzone są w niego, że widzą wszystko i że chcą go ratować – były to oczy Elizy. Wobec bestialskich jego przemian wewnętrznych było to jak ukąszenie komara w zmiażdżoną łydkę. Gdyby tylko mógł odwrócić się teraz od oczu tej baby i spojrzeć w tamten kąt koło fortepianu – całe życie wyglądałoby inaczej. „Jednak to jest upokarzające – to przeznaczenie zawarte w jakiejś babie – bo oczywiście to są niższe stworzenia” – tak by pomyślał jeszcze pięć lat temu, kiedy to uciekł od pocałunków jakiejś przewrotnej pokojówki, o czym zupełnie zresztą zapomniał. Nie mógł pomyśleć tak teraz. [Ale czymże były te pijane wrażeńka wobec obecnej chwili przebudzenia. Teraz dopiero zdawał się wiedzieć wszystko, a ileż chwil takich, coraz wyższych (czy niższych? – to zależy od charakteru całości splotu, od jego wykładnika w sferze etyki) stopni wtajemniczenia w misterium świata, miał jeszcze przed sobą?]

      A księżna zwróciła na niego oczy, wszechwiedzące w rozkoszy i w męce i oblizała go całego tym wzrokiem: był jej. „To ona wprowadzi mnie w to” – pomyślał ze strachem i nagle poczuł koło siebie matkę jak żywą, jakby tu przy nim stała, broniąc go przed tą zwyrodniałą, starowatą nadsamicą. Przecież ta ukochana mama jest czymś zupełnie podobnym do tego potwora – jeśli nie aktualnie, to potencjalnie. Mogłaby być taką rozpustnicą – i co wtedy? „Nic – kochałbym ją tak samo” – myślał dalej z trochę wymuszonym dżentelmeństwem. „A jednak szczęście, że tak nie jest”. Poczuł zazdrość matki i tajemnicę straszliwą macierzyństwa – to, że ona ma do niego jakieś prawo – ale nie było w tym nic z uczucia wdzięczności. Mimo wszystkich tych pozornych związków on spadł skądś przypadkiem (tym najstraszniejszym, bo koniecznym – oto tajemnica) na ten świat i nikt nie jest za to odpowiedzialny – nawet matka – a tym bardziej ojciec. Źródło jego istnienia, ten ciąg zawiłych tragedii tylu ciał i duchów niezgodnych ze sobą i między sobą (i to wszystko dla wytworzenia takiego wyrodka) stał się na chwilę zrozumiałym. „Tym właśnie miałem być, raz na wieczność całą – takim właśnie, albo wcale.” Miał intuicję bezsilności pojęcia przyczynowości wobec istnienia: poczucie statystyczności całej fizyki i „pochodności” pojęcia przyczynowości psychologicznej z dwóch źródeł: konieczności logicznej i fizjologii, w granicy sprowadzalnej do fizyki. Ale o tym nie wiedział – miał się dowiedzieć nieco później. A zaraz obok śmierć – najwyższa sankcja osobowego istnienia. Tylko za tę cenę… Dalej myślał o matce: „Gdyby była umarłą, obroniłaby mnie – żywa nic nie pomoże. Zanadto jest ludzka, codzienna, niedoskonała i grzeszna w kościelnym znaczeniu. Przecież ona musiała coś takiego robić z ojcem… Brr…” Zrozumiawszy tę straszną prawdę, niedziecinną, jak mu się zdawało, uczuł się dumnym. I już jako „starszy” poddał się tamtemu mrokowi i zmieszany powiedział jej: (oczami tylko) – „tak”. I strasznie się zawstydził, wstrętnie po „chłopięcemu”, niegodnie. A ona, odwracając się do tamtych, oblizała wargę ostrym, różowym kocim języczkiem w tryumfie. Kute na wszystkie kopyta, lubieżne babsko wiedziało już, że zdobycz jest jej. I wzdrygnęło się jej mądre ciało, już w myśli odbierając dziewictwo temu ślicznemu, valentinowatemu chłopczykowi. Nawet Sturfan Abnol, który dawno przestał być jej kochankiem i pokonał ją (raczej jej erotyczną wiedzę) zupełnie, doznał raptownego wstrząsu niższych warstw. Gdyby mógł mieć ją teraz, od razu, z tym uśmieszkiem, pożądającą tamtego, beznadziejnie СКАЧАТЬ