Название: Potop, tom pierwszy
Автор: Генрик Сенкевич
Издательство: Public Domain
Жанр: Повести
isbn:
isbn:
– Na szable? – spytał wreszcie Kmicic. – Może to być!
– Jeślić tchórz nie oblatuje, to i będzie!
– Parol kawalerski, że odjadę wolno?
– Parol…
– Nie może być! – krzyknęło kilka głosów między Butrymami.
– Cicho waściowie, do stu diabłów! – huknął pan Wołodyjowski. – A nie, to niech siebie i was prochem wysadza.
Butrymowie zamilkli, po chwili jeden z nich rzekł:
– Będzie tak, jak wasza mość chce…
– A cóż tam? – pytał szydersko Kmicic. – Szaraczki się zgadzają?
– I zaprzysięgną na mieczach, jeżeli waść chcesz.
– Niech przysięgają!
– Kupą tu, waszmościowie, kupą! – wołał pan Wołodyjowski na szlachtę stojącą pod ścianami i otaczającą cały dom.
Po chwili wszyscy zebrali się pod głównymi drzwiami i wnet wieść, że Kmicic chce się prochami wysadzić, rozniosła się na wszystkie strony. Stali tedy jak w kamienie zmienieni ze zgrozy; tymczasem pan Wołodyjowski podniósł głos i mówił wśród ciszy grobowej:
– Wszystkich tu obecnych waszmościów biorę na świadki, żem pana Kmicica, chorążego orszańskiego, wyzwał na bitwę samowtór188 i to mu przyrzekłem, iż jeśli mnie położy, odjedzie wolno, nie doznając w tym od waszmościów przeszkody, co mu na rękojeściach zaprzysiąc musicie na Boga Najwyższego i święty Krzyż…
– Poczekajcie jeno! – zawołał Kmicic – wolno ze wszystkimi ludźmi odjadę i pannę ze sobą zabiorę.
– Panna tu zostanie – odparł pan Wołodyjowski – a ludzie w jasyr do szlachty pójdą.
– Nie może być!
– To się prochami wysadzaj! Już my jej odżałowali, a co do ludzi, to się ich spytaj, co wolą…
Nastała znów cisza.
– Niechże tak będzie – rzekł po chwili Kmicic. – Nie dziś ją porwę, to za miesiąc. Nie skryjecie jej ni pod ziemią! Przysięgajcie!
– Przysięgajcie! – powtórzył pan Wołodyjowski.
– Przysięgamy na Boga Najwyższego i święty Krzyż. Amen!
– No, wychodź, wychodź waść! – rzekł pan Michał.
– Pilno waszmości na tamten świat?
– Dobrze, dobrze! jeno prędzej.
Sztaby żelazne, trzymające drzwi od wewnątrz, poczęły szczękać.
Pan Wołodyjowski usunął się w tył, a za nim szlachta, by miejsce uczynić. Wnet drzwi otworzyły się i ukazał się w nich pan Andrzej, rosły, smukły jak topola. Brzask już był na świecie i pierwsze blade światełka dnia padły na jego twarz hardą, rycerską a młodą. Stanąwszy we drzwiach spojrzał śmiało na czeredę szlachty i rzekł:
– Zaufałem waszmościom… Bóg wie, czym dobrze uczynił, ale mniejsza z tym!… Który tu pan Wołodyjowski?
Mały pułkownik wysunął się naprzód.
– Jam jest – odrzekł.
– Ho! nie na wielkoluda waszmość wyglądasz – rzekł Kmicic, czyniąc przymówkę do wzrostu rycerza. – Spodziewałem się zacniejszą figurę znaleźć, choć ci to muszę przyznać, żeś widać żołnierz doświadczony.
– Nie mogę tego waści przyznać, boś straży zaniedbał. Jeśliś taki do szabli jak do komendy, to i nie będę miał roboty.
– Gdzie staniemy? – spytał żywo Kmicic.
– Tu… podwórzec równy jak stół.
– Zgoda! gotuj się na śmierć!
– Takiś waść pewien?
– Widać, żeś w Orszańskiem nie bywał, skoro o tym wątpisz… Nie tylkom pewien, ale i żal mi waćpana, bom o tobie jako o sławnym żołnierzu słyszał. Dlatego ostatni raz mówię: zaniechaj mnie! Nie znamy się… po co mamy sobie w drogę wchodzić? Czemu na mnie nastajesz?… Dziewka testamentem mi przynależy, jako i ta majętność, i Bóg widzi, swego tylko dochodzę… Prawda jest, żem szlachtę w Wołmontowiczach wysiekł, ale niechże Bóg sądzi, kto tu pierwej został skrzywdzony. Swawolnicy byli moi oficyjerowie czy nie swawolnicy, mniejsza z tym, dość że tu nikomu zła nie uczynili, a wybito ich do nogi jako psów wściekłych za to, że z dziewczętami w karczmie chcieli potańczyć. Niechże będzie krew za krew! Potem mi i żołnierzy wysieczono. Na rany boskie zaprzysięgnę, żem tu bez złych chęci w te strony przyjechał, a jakże mnie tu przyjęto?… Ale niech będzie krzywda za krzywdę. Jeszcze swego dołożę, szkody nagrodzę… po sąsiedzku. Lepiej wolę tak jak inaczej…
– A jacyż to ludzie z waćpanem teraz przyszli? Skądże wziąłeś tych pomocników? – pytał pan Wołodyjowski.
– Skąd wziąłem, to wziąłem. Nie przeciw ojczyźnie ich zaciągnąłem, ale by prywaty swojej dochodzić.
– Takiś to?… Więc dla prywaty z nieprzyjacielem się połączyłeś? A czymże mu za onę usługę zapłacisz, jeśli nie zdradą?… Nie, bratku, nie przeszkadzałbym ja ci układać się z tą szlachtą, ale wezwać nieprzyjaciela w pomoc – inna rzecz. Nie wykręcisz się sianem. Stawaj no teraz, stawaj, bo wiem, że cię tchórz oblatuje, choć się za orszańskiego mistrza podajesz.
– Chciałeś! – rzekł Kmicic stając w pozycji.
Ale pan Wołodyjowski nie spieszył się i nie wydobywając jeszcze szabli, obejrzał się naokoło po niebie. Świtało już. Na wschodzie pierwsza złota i błękitna wstążka rozciągnęła się świetlistym pasmem, na podwórzu jednak dość było jeszcze ciemno, zwłaszcza zaś przed domem mrok panował zupełny.
– Dobrze się dzień zaczyna – rzekł pan Wołodyjowski – ale słońce nieprędko jeszcze wejdzie. Może waść życzysz, żeby nam poświecili?
– Wszystko mi jedno.
– Mości panowie! – zawołał pan Wołodyjowski zwracając się do szlachty – a skoczyć no po wiechetki i po łuczywo, będzie nam jaśniej w tym orszańskim tańcu.
Szlachta, której żartobliwy ton młodego pułkownika dziwnie dodawał otuchy, kopnęła się raźnie ku kuchni; niektórzy poczęli zbierać podeptane w czasie bitwy pochodnie i po niejakim czasie blisko pięćdziesiąt czerwonych płomieni zamigotało w bladym mroku porannym. Pan Wołodyjowski ukazał je szablą Kmicicowi.
– Patrz waść, istny kondukt!
A СКАЧАТЬ
188