Название: Mali mężczyźni
Автор: Louisa May Alcott
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Книги для детей: прочее
isbn: 978-83-7779-630-6
isbn:
Uradowany Nat zaczął natychmiast poszukiwania i znalazł dwa jajka: jedno pod belką, a drugie w starej torebce kucharki, którą sobie czubata kurka przywłaszczyła.
– Jedno możesz sobie zachować, a drugie dopełni właśnie ostatni tuzin; jutro zaś rozpoczniemy od nowa. Zapisuj kredą rachunki obok moich, to będziemy zawsze w porządku – powiedział Tommy, wskazując na szereg niezrozumiałych cyfr na gładkiej stronie wialni.
Ucieszony świetnymi nadziejami, przejęty zdobytym dostojeństwem, dumny posiadacz jednego jajka, otworzył rachunek z przyjacielem, który śmiejąc się, napisał nad cyframi te wspaniałe słowa:
T. Bangs & Co.
Biednemu Natowi wydało się to czymś tak wielkim, że z trudnością dał się namówić do złożenia w spiżarni Asi tej pierwszej swojej własności. Wyszedłszy stamtąd, zaznajomił się z dwoma końmi, sześcioma krowami, trzema świniami i jednym cielęciem, po czym zaprowadził go Tommy do starej wierzby, ocieniającej szemrzący strumyk. Z płotu łatwo było wskoczyć do dużej kryjówki pośród trzech grubych konarów, które tworzyły zielone sklepienie. W tej kryjówce przymocowali chłopcy ławeczkę, a głębiej jeszcze złożyli parę książek, łódkę rozebraną i kilka niewykończonych fujarek.
– To schronienie moje i Demiego; sami je sobie urządziliśmy i bez naszej wiedzy nikomu nie wolno korzystać z niego, z wyjątkiem jednej Daisy, bo o nią nam nie chodzi.
Podczas gdy Tommy to mówił, Nat wodził wzrokiem od szemrzącej brunatnej wody w dole do zielonego sklepienia w górze, gdzie pszczoły dźwięcznie brzęczały, racząc się długim, żółtym kwiatem, który wypełniał powietrze słodką wonią.
– Ach, jak tu pięknie! – zawołał nareszcie. – Mam nadzieję, że wolno mi będzie przychodzić tu czasem. Jak żyję, nie widziałem tak ładnego miejsca! Chciałbym być ptakiem i tu zawsze przesiadywać.
– Prawda, że tu bardzo ładnie? I będziesz mógł przychodzić, jeżeli Demi się nie sprzeciwi, ale nie przypuszczam tego, bo mówił onegdaj wieczór, że mu się podobasz.
– Doprawdy? – zapytał Nat i uśmiechnął się radośnie, gdyż uznanie Demiego miało widoczną cenę u kolegów: w części dlatego, że był siostrzeńcem pani Bhaer, ale także z powodu, iż mimo młodego wieku bardzo był poważny i sumienny.
– Tak, Demi lubi cichych chłopców i pewno się zbliżycie z sobą, jeżeli masz także upodobane w książkach.
Biedny Nat zarumienił się znowu, ale tym razem nie z radości, lecz ze wstydu, i odrzekł, jąkając się:
– Nie umiem dobrze czytać, bo nigdy nie miałem na to czasu, koczując bez ustanku ze skrzypcami.
– Ja też nie lubię czytania, ale jak dokładam starań, to mi idzie dosyć gładko – odrzekł Tommy, rzucając nań zdumione spojrzenie, które znaczyło: „dwunastoletni chłopak nie umie czytać?!”.
– Ale za to potrafię czytać nuty – dodał Nat, zmieszany trochę wyznaniem, że taki z niego nieuk.
– Ja znów tego nie umiem – odrzekł tamten z takim poszanowaniem, że Nat odważył się powiedzieć:
– Pierwszy raz w życiu zdarza mi się teraz sposobność uczenia się, więc szczerze oddam się pracy i będę się starał skorzystać jak najwięcej. Czy pan Bhaer jest surowy przy lekcjach?
– Ale gdzież tam! Dopomaga nam i objaśnia trudniejsze miejsca, a nie wszyscy tak robią! Na przykład mój dawny nauczyciel: skoro się ktoś omylił w jakimś wyrazie, zaraz mu dawał po czuprynie – rzekł Tommy i roztarł sobie głowę biedaczek, jak gdyby dopiero co dostał razy.
– Wydaje mi się, jakbym to umiał przeczytać – rzekł Nat, który przeglądał leżącą tam książkę.
– Przeczytaj kawałek, ja ci pomogę – odezwał się Tommy, przejęty swą wyższością, i gdy Nat przebrnął jako tako przez jedną stronicę, zapewnił go, że wkrótce będzie nie gorzej czytał od innych. Następnie gawędzili po koleżeńsku, siedząc w tak zwanym gnieździe na wierzbie.
– To nasze gospodarstwo – rzekł Tommy, wskazując na zasiane łany po drugiej stronie strumyka. – Dostajemy po kawałku gruntu i obrabiamy go według woli. Różne są rzeczy do wyboru, ale zmieniać nie można, póki ziemia nie wyda plonów.
– Co żeś ty wybrał na ten rok?
– Fasolę, bo najłatwiejsza do hodowania.
Nat nie mógł się powstrzymać od śmiechu, gdy Tommy zsunął kapelusz na tył głowy, ręce włożył do kieszeni i żywcem naśladował parobka Silasa.
– Nie masz się z czego śmiać: fasola jest dużo łatwiejsza niż pszenica lub kartofle. Przeszłego roku odważyłem się na melony, ale i uprawa ziemi bardzo była kłopotliwa, i owoce nie chciały dojrzewać do samych mrozów. Wszystkiego miałem tylko jeden melon i dwa arbuzy – rzekł Tommy.
– Pszenica ładnie wygląda, jak rośnie – odezwał się Nat.
– Prawda, ale trzeba ją często skopywać; tym czasem fasolę skopiesz raz lub dwa, a jednak prędko dojrzewa. Wypróbuję ją w tym roku; pierwszy się z tym odezwałem, więc mi służyło prawo. Nadziany także miał ochotę na fasolę, ale po namyśle wybrał zwyczajny groch, gdyż trzeba go tylko obrywać. Niechaj obrywa, kiedy go tak dużo je.
– Ciekawy jestem, czy ja także dostanę kawałek gruntu? – rzekł Ned, któremu nawet najcięższa praca koło uprawy ziemi sprawiałaby żywą uciechę.
– Ma się rozumieć, że dostaniesz – zawołał z dołu pan Bhaer, który wracając z przechadzki, poszedł ich tam poszukać, miał bowiem zwyczaj co niedzielę pogawędzić z każdym z chłopców, żeby mu dać podniet do pracy na następujący tydzień.
Sympatia jest dobrą rzeczą i w Plumfield dokonywała cudów: ponieważ chłopcy mieli przekonanie, że ojca Bhaera szczerze obchodzą, otwierali przed nim skorzej serca niż przed kobietą. Starsi bardzo lubili rozmawiać z nim o swych nadziejach i zamysłach, jak mężczyźni z mężczyzną, zwracając się instynktownie w razie choroby lub zmartwienia do pani Jo, której znów malcy spowiadali się ze wszystkiego, jak przed matką.
Tommy spuszczając się z gniazda, wpadł do strumyka, ale przyzwyczajony do tego, podniósł się z zimną krwią i poszedł do domu, by obeschnąć. Nat pozostał więc sam na sam z panem Bhaerem, który ujął go sobie zupełnie, gdyż darował mu kawałek gruntu do uprawy i tak poważnie mówił o spodziewanych plonach, jakby utrzymanie całego domu od nich zależało. Natowi dużo nowych i pożytecznych myśli przychodziło do głowy, a przyjmował je z taką skwapliwością, jak spragniona ziemia pochłania ciepły deszczyk wiosenny. Przez cały czas wieczerzy rozważał słowa zacnego profesora, wpatrując się weń często, jakby chciał powiedzieć: „Podobała mi się ta rozmowa i chciałbym więcej takich”. Nie wiem, czy pan Bhaer rozumiał tę niemą prośbę dziecka, ale gdy się wszyscy spotkali wieczorem na niedzielną gawędę w pokoju pani Jo, wybrał przedmiot, który najwyraźniej nasunęła mu przechadzka СКАЧАТЬ