Название: Pan Wołodyjowski
Автор: Генрик Сенкевич
Издательство: Public Domain
Жанр: Повести
isbn:
isbn:
Ale jakież czekało ją rozczarowanie! Oto pan Michał zerwał się i wyszedł z nim razem.
„Nadejdzie niebawem” – pomyślała Krzysia.
I wziąwszy bębenek poczęła na nim wyszywać złocisty wierzch do czapki, który chciała panu Michałowi na drogę podarować.
Oczy jej podnosiły się jednak co chwila i biegły aż do gdańskiego zegara, który stojąc w kącie Ketlingowej bawialni tykał poważnie.
Ale upłynęła jedna godzina i druga, pana Michała nie było widać.
Panna położyła bębenek na kolanach i skrzyżowawszy na nim dłonie rzekła półgłosem:
– Boi się, ale nim się odważy, mogą przyjechać i nic sobie nie powiemy. Albo pan Zagłoba się obudzi…
Zdawało jej się w tej chwili, że mają naprawdę o jakiejś ważnej mówić sprawie, która może pójść w odwłokę z winy Wołodyjowskiego.
Na koniec jednak kroki jego dały się słyszeć w przyległej izbie.
– Krąży – rzekła panna i poczęła znów pilnie wyszywać.
Wołodyjowski rzeczywiście krążył; chodził po komnacie i wejść nie śmiał; a tymczasem słońce stawało się czerwone i zbliżało się ku zachodowi.
– Panie Michale! – zawołała nagle Krzysia.
Wszedł i zastał ją szyjącą.
– Waćpanna mnie wołała?
– Chciałam wiedzieć, czy to nie kto obcy chodzi… Sama tu jestem od dwóch godzin…
Wołodyjowski przysunął krzesło i przysiadł się na brzeżku.
Upłynęła długa chwila; milczał, nogami nieco szurgał zasuwając je coraz głębiej pod stołek i wąsikami ruszał. Krzysia przestała szyć i podniosła na niego wzrok; spojrzenia ich spotkały się, a potem nagle spuścili oboje oczy…
Gdy Wołodyjowski podniósł je znowu, na twarz Krzysi padały ostatnie blaski słońca, a była w nich śliczna. Włosy jej błyszczały na zagięciach jak złote.
– Za parę dni waćpan wyjedzie? – rzekła tak cicho, iż pan Michał ledwie mógł dosłyszeć.
– Nie może inaczej być!
I znów nastała chwila milczenia, po której Krzysia zaczęła mówić:
– Myślałam w ostatnich dniach, że waćpan zagniewał się na mnie…
– Jako żywo! – zawołał Wołodyjowski – byłbym niegodzien spojrzenia waćpanny, gdybym był to uczynił, ale nie to było.
– A co było? – pytała Krzysia podnosząc nań znów oczy.
– Wolę szczerze mówić, bo tak myślę, że zawsze szczerość od symulowania więcej warta… Ale… ale tego nie potrafię wypowiedzieć, ile mnie waćpanna wlewałaś pociechy do serca i jaką ja wdzięczność dla niej żywiłem!
– Bodajby tak zawsze było! – odpowiedziała Krzysia splatając na bębenku ręce.
A na to pan Michał ze smutkiem wielkim:
– Bodajby! bodajby było… Ale mnie pan Zagłoba powiedział… (tak mówię przed waćpanną, jako przed księdzem) pan Zagłoba powiedział, że amicycja z białogłowami nieprzezpieczna rzecz, bo snadnie, jako żar pod popiołem, gorętszy afekt pod nią skrywać się może. Ja zaś pomyślałem, że pan Zagłoba może mieć rację, i – przebacz, waćpanna, prostakowi żołnierzowi – inny by to misterniej wywiódł, a mnie… jeno się serce krwawi, żem waćpannę przez te ostatnie dni postponował… i żyć mi niemiło…
To rzekłszy pan Michał począł ruszać wąsikami tak szybko, jak żaden żuk nie rusza.
Krzysia spuściła głowę i po chwili dwie łezki poczęły jej płynąć po policzkach.
– Jeśli tak waćpanu będzie spokojniej, jeśli mój siostrzyński afekt nicpotem157, to ja go ukryję…
I drugie dwie łezki, potem trzecie ukazały się jej na jagodach158.
Ale na ten widok rozdarło się w panu Michale serce do reszty; skoczył do Krzysi i porwał jej ręce. Bębenek potoczył się z jej kolan aż na środek pokoju, rycerz jednak na nic nie zważał, tylko do ust przyciskał te ciepłe, miękkie, aksamitne dłonie powtarzając:
– Nie płacz waćpanna! Dla Boga! nie płacz!
Nie przestał zaś całować tych dłoni nawet i wówczas, gdy Krzysia, jak zwykle czynią ludzie we frasunku, założyła je na głowę; owszem całował je tym goręcej, aż ciepło bijące od jej włosów i czoła upoiło go jak wino i pomieszało mu zmysły.
Wówczas, sam nie wiedział jak i kiedy, usta jego obsunęły się jej na czoło i całowały je jeszcze goręcej; potem zasię obsunęły się na jej spłakane oczy i świat zakręcił się z nim zupełnie; potem uczuł ów puszek delikatniuchny nad jej ustami; potem usta ich połączyły się i przycisnęły do siebie długo i z całej mocy. Cicho uczyniło się w komnacie, tylko zegar tykał poważnie.
Nagle w sieni rozległo się tupotanie Basi i jej półdziecinny głos powtarzający:
– Mróz! Mróz! Mróz!
Wołodyjowski odskoczył od Krzysi jak spłoszony ryś od ofiary, a w tej chwili wleciała z hałasem Baśka powtarzając ciągle:
– Mróz! Mróz! Mróz!
Nagle potknęła się o bębenek leżący na środku pokoju. Wówczas stanęła i spoglądając ze zdziwieniem to na bębenek, to na Krzysię, to na pana małego rzekła:
– Cóż to? Godziliście w siebie wzajem jako pociskiem?…
– A gdzie ciotula? – spytała Drohojowska starając się wydobyć ze swej falującej piersi spokojny i naturalny głos.
– Ciotula z sanek powoli wyłazi – odrzekła również zmienionym głosem Basia.
I ruchliwe jej nozdrza poruszyły się kilkakrotnie. Spojrzała jeszcze po razu159 na Krzysię i na pana Wołodyjowskiego, który przez ten czas podniósł bębenek, po czym nagle wyszła z pokoju.
Ale w tej chwili wtoczyła się pani stolnikowa, zeszedł i pan Zagłoba z góry i poczęła się rozmowa o pani podkomorzynie lwowskiej.
– Nie wiedziałam, że to chrzestna matka pana Nowowiejskiego СКАЧАТЬ
156
157
158
159