Название: Pan Wołodyjowski
Автор: Генрик Сенкевич
Издательство: Public Domain
Жанр: Повести
isbn:
isbn:
Zdawało się Wołodyjowskiemu, że tak prosty argument powinien od razu Krzysię przekonać; jakoż po chwili odrzekła ze smutkiem i łagodnością:
– Im się pana Michała bliżej poznaje, tym się go więcej czci i szanuje…
To powiedziawszy weszła do domu. Już w sieni doleciały ich Basine okrzyki: „Ałła! Ałła!” A gdy weszli do gościnnej izby, zobaczyli na środku pana Nowowiejskiego, z zawiązanymi oczyma, w pochylonej postawie i z wyciągniętymi rękoma, usiłującego złowić Basię, która kryła się po kątach, okrzykiem „Ałła!” oznajmując139 swą obecność. Pani stolnikowa zajęta była rozmową pod oknem z panem Zagłobą.
Ale wejście Krzysi i rycerza przerwało zabawę. Nowowiejski chustkę ściągnął i biegł witać. Wraz przypadli stolnikowa, Zagłoba i zdyszana Basia.
– Co tam? Co tam, coć pan hetman powiedział? – pytali jedno przez drugie.
– Pani siostro! – odrzekł Wołodyjowski – jeśli chcesz listy do męża posyłać, to masz okazję, bo na Ruś jadę!…
– Już cię posyłają! Dla Boga żywego, nie zaciągaj się jeszcze i nie jedź – zawołała żałośnie pani Makowiecka. – Że też ci to chwili czasu nie dadzą!
– Istotnie, funkcję ci przeznaczono? – pytał zasępiony Zagłoba. – Słusznie pani stolnikowa mówi, że młócą tobą jak cepami.
– Ruszczyc jedzie do Krymu, a ja po nim chorągiew obejmuję, bo jako pan Nowowiejski już wspominał, szlaki pewnie się na wiosnę zaczernią.
– Zali my tylko mamy tę Rzeczpospolitą przed złodziejami obszczekiwać jak pies podwórce! – zawołał Zagłoba. – Inni nie wiedzą, którym końcem z muszkietu się strzela, a dla nas nigdy spoczynku.
– No, cicho! Nie ma o czym gadać! – odrzekł Wołodyjowski. – Służba to służba! Dałem hetmanowi parol, że się zaciągnę, a czy prędzej, czy później, to wszystko jedno…
Tu pan Wołodyjowski przyłożył palec do czoła i powtórzył ów argument, który mu już raz wobec Krzysi posłużył:
– Bo widzicie, waćpaństwo, jeślim ja przez tyle lat szczęście odkładał, byle Rzeczypospolitej służyć, jakimże czołem nie wyrzekłbym się tej pociechy, którą w kompanii waćpaństwa znajduję?
Na to nikt nic nie odpowiedział; jedna tylko Basia przyszła naburmuszona, z buzią wysuniętą naprzód jak rozdąsane dziecko i rzekła:
– Szkoda pana Michała!
A Wołodyjowski roześmiał się wesoło.
– Bodaj waćpannie los szczęścił! Toć jeszcze wczoraj mówiłaś, że mnie nie cierpisz jako Tatarzyna dzikiego!
– Ale! Jako Tatarzyna! Wcale tego nie mówiłam. Waćpan tam sobie będzie na Tatarach używał, a nam tu będzie tęskno!
– Pocieszże się, hajduczku (wybacz waćpanna, że cię tak nazywam, ale ci to okrutnie pasuje). Pan hetman zapowiedział mi, że to nie na długo tej komendy. Za tydzień lub za dwa ruszam, a na elekcją koniecznie mam być w Warszawie. Sam hetman tego pragnie i tak będzie, choćby nawet Ruszczyc z Krymu na maj nie nadążył.
– O, to wybornie!
– Pociągnę i ja z panem pułkownikiem, pewnie pociągnę – rzekł Nowowiejski, bystro patrząc na Basię.
A ona na to:
– Będzie takich jak waćpan niemało! Słodka to dla żołnierza rzecz pod takim komendantem służyć. Jedź waćpan, jedź! Będzie panu Michałowi weselej.
Chłopak westchnął tylko i po czuprynie się szeroką dłonią pogładził, wreszcie rzekł rozstawiając ręce, jak w ślepej babce czynił:
– Ale pierwej pannę Barbarę złapię! Dalibóg, złapię!
– Ałła! Ałła! – zawołała cofając się Basia.
Tymczasem Drohojowska zbliżyła się do Wołodyjowskiego z rozjaśnioną twarzą, cichej radości pełna.
– A niedobry, niedobry dla mnie pan Michał; dla Basi lepszy niż dla mnie?
– Ja niedobry? Ja dla Basi lepszy? – pytał ze zdumieniem rycerz.
– Basi to pan powiedział, że na elekcję wraca, a przecie, żebym to była wiedziała, nie byłabym do serca wzięła odjazdu.
– Moje złocist… – zakrzyknął pan Michał.
Ale zaraz się pomiarkował i rzekł:
– Mój przyjacielu kochany! Małom co ci powiedział, bom głowę stracił!
Rozdział IX
Począł się tedy zbierać z wolna pan Michał do wyjazdu, nie przestając jednak Basi, którą coraz więcej lubił, lekcyj dawać ani też przechadzać się sam na sam z Krzysią Drohojowską i pociechy u niej szukać. Zdawało się też, że ją znajduje, bo i humor mu się poprawiał z każdym dniem, a wieczorami brał nawet czasem udział w zabawach Basi z panem Nowowiejskim.
Młody ów kawaler stał się wdzięcznym w Ketlingowym dworze gościem. Przyjeżdżał od rana albo zaraz po południu i przesiadywał do wieczora, a że lubili go wszyscy, więc i radzi widzieli, tak że bardzo prędko poczęto go uważać jako należącego do rodziny. On niewiasty do Warszawy woził, sprawunki dla nich u bławatników140 czynił, a wieczorami w ślepą babkę z pasją grywał powtarzając, że musi koniecznie przed wyjazdem niedoścignioną Basię złowić.
Ale ona wywijała się zawsze, chociaż pan Zagłoba mówił jej:
– Złapie cię w końcu nie ten, to który inny!
Lecz stawało się rzeczą coraz bardziej jasną, że właśnie ten ją chciał złapać. Nawet i „hajduczkowi” musiało to przychodzić do głowy, bo się chwilami zamyślał, aż mu czupryna całkiem na oczy spadała.
Pan Zagłoba miał jednak swoje powody, dla których nie było mu to na rękę, pewnego więc wieczora, gdy się już wszyscy rozeszli, zapukał do stancji małego rycerza.
– Tak mi żal, że się musimy rozstać – rzekł – iż tu przychodzę, aby się jeszcze na cię napatrzyć. Bóg wie, kiedy się zobaczymy!
– Na elekcję z wszelką pewnością powrócę – odpowiedział ściskając go pan Michał – i powiem waści czemu: hetman chce mieć tu w tym czasie jak najwięcej ludzi, w których się szlachta kocha, aby ci ją dla jego elekta kaptowali. A że, dziękować Bogu, imię moje ma dość miru u współbraci, więc mnie tu pewnie ściągnie. Liczy on i na waćpana.
– Ba! Wielkim niewodem mnie łowi, ale tak mi się coś widzi, że chociażem dość gruby, jednakże się przez jakie oko tej sieci prześliznę. Nie będę ja za Francuzem głosował.
– Czemu СКАЧАТЬ
139
140