Totentanz. Mieczysław Gorzka
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Totentanz - Mieczysław Gorzka страница 3

Название: Totentanz

Автор: Mieczysław Gorzka

Издательство: PDW

Жанр: Ужасы и Мистика

Серия:

isbn: 9788380742697

isbn:

СКАЧАТЬ warstwą czarnej gleby i już po kilku sekundach nadludzkiego wysiłku dłonie wydostają się na powierzchnię.

      Twarz! Trzeba odsłonić twarz!

      Ziemia się obsypuje, szerzej rozwierają się usta zalepione krwią i płuca łapczywie chwytają hausty rześkiego powietrza wrześniowej nocy. Na moment siły wracają. Ręce zrzucają kamienie leżące na piersiach i podbrzuszu, ciało wydostaje się z płytkiego grobu, przewraca się na brzuch i odpełza dwa metry w bok, na trawę. Tu zastyga w bezruchu. Płuca i krtań oczyszczają się z ziemi w gwałtownym ataku kaszlu, żołądek w nagłym skurczu pozbywa się żółci powstałej w chwili agonii.

      Dalej! To jeszcze nie koniec.

      Popychane przez ślepy instynkt przetrwania ciało przesuwa się wytrwale, centymetr po centymetrze, przez ciemność w kierunku światła. Jak wielki, czarny, oślizgły robal, który wypełza spod ziemi tylko pod osłoną nocy.

      Nagle trawa się kończy i ludzki robak oblepiony czarną ziemią i krwią trafia na brukowaną ścieżkę. Tutaj zamiera na dłużej.

      Gdyby to widowisko obserwował ktoś z boku, mógłby nabrać podejrzeń, że ludzki czerw jest już martwy. Jednak w tamtym czasie i miejscu nie było nikogo. Obserwatorem dramatycznej walki dziecka o życie mógł być co najwyżej Bóg.

      Albo Diabeł.

      Okaleczony mózg budzi się z chwilowego letargu i znowu daje sygnał do walki. Ciało drga i mozolnie zbliża się do uchylonej bramy, w stronę nikłej poświaty, która dociera w to miejsce z oddalonej o kilkadziesiąt metrów ulicznej latarni.

      Niespodziewanie na wysypanej żwirem drodze słychać kroki. Zbliżają się szybko i pewnie.

      Mózg rejestruje dźwięk i próbuje wezwać pomoc. Stłuczone, spuchnięte wargi poruszają się w niemym wołaniu o ratunek, lecz ciszy nocy nie zakłóca żaden dźwięk. Słychać tylko te kroki.

      Coraz bliżej i bliżej.

      A jeśli wcale nie oznaczają ocalenia? Jeśli teraz nastąpi dalszy ciąg kaźni?

      Ta podprogowa myśl przemyka przez wszystkie komórki kory mózgowej i sprawia, że w jednej chwili wszystko gaśnie i zapada ciemność.

      Prawdziwa ciemność pełna błogiej ciszy i nieistnienia.

      Początek

      Koniec czerwca 2015

      Film miał mieć co najmniej dziesięć milionów wyświetleń.

      Apacz wybrał miejsce, zorganizował przebrania, stojaki i oświetlenie. Pożyczył od kogoś profesjonalną kamerę umożliwiającą nocne zdjęcia dobrej jakości.

      Swoim optymizmem zaraził resztę.

      W pierwszy weekend lata, w ciepłą i gwiaździstą noc dwa samochody osobowe wyjechały z Wrocławia drogą w kierunku Smolca. Przed osiedlem domków jednorodzinnych skręciły z ulicy Żwirki i Wigury w prawo i wąską asfaltową drogą pojechały wzdłuż wysokiego ogrodzenia, za którym rozciągały się tereny należące do jednostki wojskowej przy lotnisku na Strachowicach, w kierunku Krzeptowa i dalej.

      Ruch był niewielki, jechali szybko, podnieceni i rozbawieni. Lekki niepokój zabijali głośnym śmiechem, żartami i dużą ilością piwa.

      Droga wiodła przez most na Bystrzycy i ginęła w gęstym lesie. Mimo księżycowej, dość jasnej nocy światła samochodów z trudem przebijały się przez mrok. Rosnące po obu stronach wielkie drzewa z rozłożystymi konarami stykającymi się w górze tworzyły tunel pogrążony w absolutnych ciemnościach. Nad drogą przelewały się fale białej mgły podnoszącej się z podmokłych terenów Parku Krajobrazowego Doliny Bystrzycy.

      – Niech to cholera weźmie! – zaklął Mateusz Jastrzębski prowadzący pierwsze auto i wcisnął odrobinę zbyt mocno pedał hamulca. – Nic nie widać…

      Nagle z tyłu dobiegł ich ostry pisk opon hamującego za nim auta.

      Siedzący na przednim siedzeniu obok kierowcy Oskar Berton, zwany Apaczem, obejrzał się zaniepokojony i pokręcił głową.

      – No, teraz pojechałeś – rzucił.

      Mateusz popatrzył we wsteczne lusterko i nonszalancko wzruszył ramionami.

      – Niech uważa, jak jedzie.

      Nie dał po sobie poznać, że przez chwilę zrobiło mu się gorąco. Ojciec by mu nie wybaczył nawet najdrobniejszej ryski na toyocie. Tym bardziej że był w delegacji za granicą i nie wiedział, że jego nastoletni syn jeździ autem bez pozwolenia. Jadący z tyłu nową hondą civic Tymon Jagla też pewnie nie miałby pomysłu, jak wytłumaczyć starym, co robił o północy kilkanaście kilometrów za miastem i jak doszło do wypadku.

      Mateusz wyjął z rąk Apacza piwo w puszce i pociągnął dwa duże łyki dla kurażu.

      – Daleko jeszcze? – zapytał zniecierpliwiony.

      Mgła zgęstniała. Przed maską samochodu kotłowały się białe tumany, w których ginęło światło reflektorów.

      – Za następnym zakrętem – odrzekł uspokajająco Apacz.

      Rzeczywiście kilkaset metrów dalej las gwałtownie się kończył. Mgła się przerzedziła, widać było szosę prowadzącą przez pola pod rozgwieżdżonym niebem. Dojechali do skrzyżowania. Droga w lewo prowadziła do Kątów Wrocławskich, a w prawo do oddalonej o półtora kilometra miejscowości, której nazwy nie można było odczytać z zamalowanej sprayem tablicy. Skręcili w prawo i chwilę później Apacz kazał Mateuszowi znowu skręcić w szutrową drogę pełną wybojów i kolein. Po przejechaniu kilkunastu metrów znaleźli się w lesie. W świetle księżyca doskonale widać było białe pnie brzóz, połyskujące zza krzewów porastających gęsto pobocze. Po kolejnych kilkuset metrach las się kończył. Po prawej stronie rozciągały się pola uprawne, a w lewo odchodziła zarośnięta wysoką trawą polna droga prowadząca do cmentarnej bramy.

      Apacz wybrał doskonałe miejsce. Pierwsze domostwa znajdowały się kilkaset metrów dalej. Nikt o tej porze nie mógł im przeszkodzić.

      Zaparkowali i wysiedli z samochodów. Odwaga nakręcana do tej chwili przez młodzieńczą brawurę i alkohol gdzieś uleciała.

      – Co jest? – Apacz spojrzał na kolegów z kpiącym uśmiechem na ustach. – Strach was obleciał?

      Związał długie włosy i naciągnął maskę na twarz. Ruszył przed siebie, przecisnął się przez szparę w zardzewiałym ogrodzeniu i znalazł się na cmentarzu. Przez chwilę szarpał bramę, wydając z siebie potępieńcze jęki, jakby był nieboszczykiem desperacko próbującym wydostać się na zewnątrz. Ten pokaz wywołał u reszty mimowolne salwy śmiechu. Apacz, podobnie jak pozostali chłopcy, ubrany był w obcisły czarny kostium, na którym białą fosforyzującą farbą nadrukowano ludzki szkielet. W ciemnościach odznaczały się tylko jasne wzory kości.

      – Muszę w krzaki – powiedział nagle Michał Rudnik.

      Jagoda Chmielnik prychnęła pogardliwie.

      – Kwasu, СКАЧАТЬ