Название: Demony zemsty. Beria
Автор: Adam Przechrzta
Издательство: PDW
Жанр: Историческая фантастика
isbn: 9788379645497
isbn:
Zanim zdobył się na odpowiedź, wydmuchnąłem mu dym prosto w twarz. Wychodząc, trzasnął drzwiami z taką siłą, że zakołysały się portrety na ścianach. Cóż, i tak nie zostalibyśmy przyjaciółmi...
Nie minęła minuta, kiedy w progu pojawił się Bugrowski. Poeta rozejrzał się ostrożnie i przysiadł ciężko na krześle.
– Mówiłem, że was zmuszą – powiedział ponuro. – Co teraz?
– Będziemy szukać Czugajewa i Iwanowa.
– Obu naraz?!
Przytaknąłem ruchem głowy.
– Zwariowali, nie damy rady!
Wzruszyłem ramionami – Bugrowski nie był głupi, wiedział, że nie mamy wyjścia.
– Od czego zaczniemy?
– Jeszcze dziś pogadam z Cichym, potem zobaczymy.
– Myślicie, że któryś z nich ukrywa się wśród urków?
– Wątpię, to nie ten typ ludzi, ale błatni mają oczy tam, gdzie nie sięga wzrok milicji, a nawet tajnych służb. Kto wie czy nie wpadną na jakiś ślad?
– Możliwe – zgodził się bez przekonania Bugrowski. – A poza tym?
Sięgnąłem po teczkę Czugajewa i podsunąłem poecie wymownym gestem.
– Ja zajmę się Iwanowem, ty naszym przedsiębiorczym Kazachem – wyjaśniłem, widząc zaskoczenie na twarzy chłopaka.
– Jego matka urodziła się w Moskwie, Kazachem był tylko ojciec – poprawił mnie z roztargnieniem.
– Nieważne! – Machnąłem ręką. – Zajmij się nim.
– Powierzacie mi samodzielne śledztwo takiej wagi? – spytał niedowierzająco.
– Przecież się nie rozdwoję – mruknąłem. – Brakuje ci jeszcze doświadczenia, ale myślę, że dasz sobie radę. Jedna uwaga: nie waż się działać w pojedynkę! Jeśli pomagają mu Chińczycy... – Zawiesiłem wymownie głos.
– To co? – zmarszczył brwi Bugrowski. – Przecież to tylko...
Przerwałem mu kuksańcem. Solidnym kuksańcem.
– Komandir! – zaprotestował.
Bez słowa zdjąłem marynarkę i podwinąłem rękawy koszuli, demonstrując szramy na przedramionach. Wyglądały jak sinoczerwone węże.
– To pamiątka po spotkaniu z agentami Qingbao – wyjaśniłem sucho.
– Qingbao? – powtórzył, od razu bezbłędnie wymawiając słowo.
– Wywiad. Chińczycy pisali traktaty na ten temat, kiedy nasi przodkowie skakali jeszcze po drzewach. Sam wyraz składa się z dwóch znaków: „Qing”, co można przetłumaczyć jako „realne fakty” albo „sytuacja”, i „bao”. Ten drugi symbol pochodzi od bardzo starego piktogramu, oznaczającego osobę powaloną na kolana, z unieruchomionymi rękoma, zmuszoną do składania zeznań. Jeśli wejdziesz w drogę chińskim agentom, sam znajdziesz się w takiej sytuacji. A wierz mi, to nic przyjemnego.
– Przecież jesteśmy sojusznikami? Jak wy...
Powstrzymałem go stanowczym gestem.
– Dość gadania! – uciąłem. – Do roboty!
Kiedy wyszedł, długo jeszcze masowałem stare blizny. Ech, szlag by to! Czas zmienić nastrój, zanim zabiorę się do poszukiwań Iwanowa, bo nie będzie łatwo.
Podniosłem słuchawkę i zamówiłem stolik w restauracji „Sowiecka”.
Wysiadłem z tramwaju, rozejrzałem się dyskretnie, udając, że sprawdzam, która godzina. Odruch. Bezsensowny w tym miejscu i tych okolicznościach. Obecnie nikt na mnie nie polował – dopóki nie złapię Iwanowa, byłem bezpieczny, zatroszczy się o to sam Ławrentij Pawłowicz. Prawda, że później sytuacja może zmienić się radykalnie.
Zauważyłem go niemal od razu; na pierwszy rzut oka było widać, że nie stanowi żadnego zagrożenia: ot, drobny staruszek ubrany w wytworne niegdyś, a dziś wyraźnie wyświechtane palto. Sam nie wiem, co zwróciło moją uwagę. Jego postawa? Sposób, w jaki trzymał głowę? A może tęskny wzrok skierowany w stronę wejścia do restauracji? Przy tym wszystkim nie wyglądał na pijaka czy kogoś, kto nie ma co jeść.
– Pomóc wam w czymś, towarzyszu? – spytałem.
– Dziękuję, nie trzeba – odparł, nie odrywając oczu od wejścia.
Wzruszyłem ramionami i pomaszerowałem w stronę knajpy, miałem dość własnych zmartwień, cudze mi niepotrzebne.
– Przepraszam – usłyszałem po chwili. – Idzie pan do „Jaru”?
– Jakiego, do licha, „Jaru”? Chcę po prostu coś przekąsić. I wypić – dodałem po namyśle.
– Ta restauracja kiedyś tak się nazywała – wyjaśnił. – Dawno temu.
– Może pójdzie pan ze mną, zapraszam – zaproponowałem kierowany niezrozumiałym impulsem. – Opowie mi pan o dawnych czasach.
Staruszek zawahał się na moment, po chwili skłonił z wdzięcznością. Zauważyłem, że formę „pan” potraktował jako coś oczywistego, najwyraźniej nie przepadał za proletariackim „wy”. Ciekawe...
Przepuściłem go w drzwiach, po czym weszliśmy do holu, oddaliśmy okrycia szatniarzowi. Nieznajomy miał na sobie elegancki garnitur o staromodnym kroju, z brustaszy wystawała ozdobna poszetka, na palcu mężczyzny zauważyłem masywny złoty sygnet.
– August Woroncow – przedstawił się, podając mi rękę.
– Razumowski. – Odwzajemniłem uścisk.
Miałem stałą rezerwację, usiedliśmy więc od razu przy stoliku i mój towarzysz przywołał kelnera uniesieniem dłoni. Jak zauważyłem, zrobił to odruchowo, tak jakby powtarzał gest wykonywany setki razy.
– Proszę się nie krępować – powiedziałem, napotkawszy niepewny wzrok Woroncowa.
– Galaretę z byczych ogonów sobie darujemy – powiedział z lekkim niesmakiem, studiując menu. – Poproszę boeuf Strogonow, barszcz staromoskiewski, sałatkę z krewetek tygrysich, do tego przydałyby się zakąski...
– Zdaję się na pański gust – powiedziałem.
– W takim razie czerwony kawior i solone grzybki.
– Dla mnie kotlet kijowski i zupa rybna – szybko uzupełniłem zamówienie. – Obiecał pan opowiedzieć СКАЧАТЬ