Demony zemsty. Beria. Adam Przechrzta
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Demony zemsty. Beria - Adam Przechrzta страница 5

Название: Demony zemsty. Beria

Автор: Adam Przechrzta

Издательство: PDW

Жанр: Историческая фантастика

Серия:

isbn: 9788379645497

isbn:

СКАЧАТЬ Bugrowski.

      No tak, co tam Czugajew czy Komitet Centralny przy panience Tani? Z drugiej strony, można chłopaka zrozumieć: żaden aparatczyk z KC nie zapewni mu takich wrażeń jak Tatiana.

      – Zgiń, przepadnij, siło nieczysta! – przyzwoliłem.

      Bugrowski wypadł za drzwi, zanim dokończyłem zdanie. Ech, młodość... I niech mu tam, wiedziałem, że w razie potrzeby chłopak da z siebie wszystko.

      Rozparłem się wygodnie w fotelu, odruchowo rozmasowałem ramiona, zawsze mi tężały, kiedy myślałem o Chińczykach. Wbrew obiegowym opiniom nasza przyjaźń z Chinami nie była najwyższej próby. Z jednej strony Mao był nam wdzięczny, gdyby nie „bratnia pomoc”, nigdy nie zdobyłby władzy, z drugiej, miał niebagatelne ambicje i drażniło go traktowanie Chin jako słabszego partnera, żeby nie powiedzieć – wasala. Już po podpisaniu traktatu o przyjaźni, w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym roku, okazało się, że układ korzystny jest głównie dla nas: prawie wszystkie pożyczki, jakich udzieliliśmy Chinom, miały być przeznaczone na zakup rosyjskiego uzbrojenia, a Mao zobowiązał się do otwarcia dla naszych produktów rynków Mandżurii i Sinciangu. Sprawę zaogniła wojna koreańska: Stalin zmusił Chiny do wysłania na front dwustu pięćdziesięciu tysięcy „ochotników”, co znacząco poprawiło sytuację komunistów, jednak wbrew obietnicom nie zapewnił operującym w Korei wojskom wsparcia lotniczego, a jedynie rozlokował samoloty na północnym wschodzie Chin, aby zapewnić osłonę wybrzeży. Zmusiło to Chińczyków do samotnej walki z siłami ONZ. Od tej pory rozgoryczony zdradą Mao wzywał nieustannie do podniesienia potencjału wojskowego ChRL. Czyżby doszedł do wniosku, że może to zrobić na koszt nierzetelnego sojusznika? Kto wie? Bo o tym, że pewne rzeczy robił bez wiedzy, a nawet wbrew woli Stalina wiedziałem lepiej niż inni.

      Ponure rozmyślania przerwało mi pukanie do drzwi.

      – Wejść! – krzyknąłem.

      – Można? Nie przeszkadzam wam? – zapytał ostrożnie poznany w nocy milicjant. – Sierżant Kirpanow melduje się...

      Przerwałem mu nonszalanckim machnięciem dłoni.

      – Siadaj! – burknąłem. – I gadaj, w czym rzecz. Mam mało czasu.

      – Przyniosłem wam protokół do podpisania. Rozumiecie: formalności.

      Przebiegłem wzrokiem dokument, daleko mu było do poziomu raportów Bugrowskiego, ale nie znalazłem większych błędów, złożyłem więc zamaszysty podpis.

      – Coś jeszcze? Jak tam ten wasz Tkaczow?

      – Kiepsko – odparł milicjant z rezygnacją. – Chyba źle go pozszywali, bo dostał jakiegoś krwotoku, po południu mają go znowu operować.

      – Gdzie leży? Pewnie w naszym szpitalu?

      – A gdzież by indziej?

      Zabębniłem palcami w blat. Nasz resortowy szpital nie cieszył się dobrą opinią, kilka lat wcześniej personel zdziesiątkowały aresztowania, od tej pory kierowali nim ludzie cieszący się pełną aprobatą partii, za to niemający wielkiego pojęcia o medycynie.

      Podniosłem słuchawkę telefonu, wybrałem znajomy numer.

      – Z Nadieżdą Somową – rzuciłem krótko.

      – Nadieżda Konstantinowna operuje – odparł nieznany mi kobiecy glos.

      – Pułkownik Razumowski – przedstawiłem się krótko. – Poproście ją, żeby do mnie zadzwoniła, gdy skończy. To pilne.

      Od czasu starcia z Abakumowem widywałem się z Nadią tylko sporadycznie, wolałem, żeby nikt jej ze mną nie kojarzył, jednak nie wątpiłem, że spełni moją prośbę. Cóż, nasza znajomość miała też kontekst pozamedyczny...

      – Co robicie? – w głosie Kirpanowa usłyszałem nadzieję.

      – Przenoszę twojego podwładnego do Sklifu. Może tam mu pomogą?

      – Dziękuję!

      – Nie dziękuj przed czasem, jeśli w resortowym schrzanili robotę, może nie dożyć tych przenosin. Sam wiesz, jakich mamy lekarzy.

      – Wiem – przytaknął niewesoło. – Może dałoby się coś z tym zrobić? Bo ostatnio więcej naszych ginie pod nożami tych rzeźników niż na służbie. Tylko w ciągu ostatniego roku w szpitalu zmarło trzech chłopaków z mojego komisariatu. Jeden z nich zgłosił się tam na badania. No i zbadali go, gnoje.

      – Naprawdę jest tak źle?

      – Myślicie, że żartuję? Doszło do tego, że ludzie boją się zwykłego prześwietlenia. Jeśli chcecie, na jutro dostarczę wam nazwiska ofiar naszych medyków.

      Podrapałem się po głowie: resortowego szpitala nie odwiedzałem od lat. MUR miał własnego lekarza i gabinet z pełnym wyposażeniem, wszystkie okresowe badania robiono na miejscu. Oczywiście dochodziły do mnie skargi, nie sądziłem jednak, że sytuacja jest aż tak poważna.

      – Nie na jutro, a za tydzień – odparłem po namyśle. – Za to chcę mieć dane z całej Moskwy. Dasz radę załatwić to dyskretnie?

      – Zrobi się – obiecał. – Wszyscy nasi mi pomogą.

      – Tylko pamiętaj – ostrzegłem – morda w kubeł! Bo czort wie co wymyślą łapiduchy, kiedy zorientują się, że ktoś im robi koło pióra.

      – Myślicie, że mają aż takie plecy?

      Spojrzałem na sierżanta z politowaniem.

      – Poprzedni dyrektor szpitala był członkiem Akademii Nauk.

      – Był?

      – Teraz rąbie tajgę, o ile żyje. Jeśli nie chcesz... – zacząłem, widząc minę milicjanta.

      – Nie, nie! Zajmę się tym.

      Wzdrygnąłem się na ostry dźwięk telefonu, ech, nerwy już nie te.

      – Słucham! – rzuciłem sucho.

      – I ja cię kocham – powiedziała ochrypłym ze zmęczenia głosem Nadia. – Co się stało?

      Wyjaśniłem jej sprawę w kilku zdaniach, pomijając wszelkie kwestie osobiste ze względu na obecność Kirpanowa.

      – Za godzinę twój Tkaczow będzie już w Sklifie – poinformowałem sierżanta, odkładając słuchawkę. – Moja znajoma zajmie się nim osobiście.

      Milicjant odmeldował się regulaminowo i zostałem znowu sam. Podszedłem do okna, burzowe chmury zasnuły niebo, gwałtowne podmuchy wiatru szarpały okryciami przechodniów, zrywały z głów kapelusze. W sumie nic dziwnego w marcu.

      Wyjąłem z biurka butelkę koniaku, nalałem do kieliszka na dwa palce. W zasadzie nie piłem alkoholu w pracy, ale dziś był parszywy dzień. Wychyliłem za lepsze jutro.

СКАЧАТЬ