Название: Bitwa Niezłomnych
Автор: Морган Райс
Издательство: Lukeman Literary Management Ltd
Жанр: Детская проза
isbn: 9781094304014
isbn:
Teraz jednak odciął go tylko od słupa, wskoczył na grzbiet zwierzęcia i wbił pięty w jego boki, by popędzić go w przód. Jakimś cudem zwierzę wiedziało, czego chce od niego jeździec i pogalopowało przed siebie, a Royce trzymał się jego grzbietu z nadzieją, że dotrze na czas.
***
Gdy Royce wyłonił się z lasu, słońce zachodziło i czerwień nieba zaciskała się na świecie niby zbroczona krwią pięść. Przez chwilę blask zachodzącego słońca oślepił Royce’a i młodzieniec nie widział ziemi. Cały świat zdawał się płonąć.
Wytężył jednak wzrok i zrozumiał, że płomienista czerwień nie była iluzją stworzoną przez blask zachodzącego słońca. Jego wieś stała w ogniu.
Jedne jej części paliły się żywo – ogień przemienił kryte strzechą dachy w ogniska i cały widnokrąg zdawał się być nimi przysłonięty. Większa część była jednak poczerniała i kopciła się, a osmolone drewniane słupy stały niczym szkielety zniszczonych budynków. Jeden z nich zatrzeszczał i runął na ziemię z hukiem na oczach Royce’a.
- Nie – wymamrotał, zsiadając ze skradzionego konia i prowadząc go za sobą. – Nie, nie mogłem się spóźnić.
Tak jednak było. Ogień, który jeszcze płonął, płonął już długo, i trawił teraz jedynie największe budynki, gdzie najwięcej było do spalenia. Reszta wsi była zwęglona i zasnuta gryzącym dymem. Ogień podłożono już tak dawno temu, że Royce nie mógł zdążyć. Mężczyzna, którego minął na drodze, powiedział, że żołnierze wchodzili do wsi, gdy on ją opuszczał, ale Royce nie wziął pod uwagę odległości i czasu, który upłynął, gdy ją pokonywał.
Wreszcie nie mógł już odwlekać tej chwili i opuścił spojrzenie na leżące na ziemi ciała. Było ich tak wiele: mężczyźni i kobiety, młodzi i starzy, wszyscy zabici bez wyjątku, i najwyraźniej bez litości. Niektóre ciała leżały pośród ruin, tak osmolone jak otaczające je drewno, inne leżały na ulicach z otwartymi ranami, które tłumaczyły, w jaki sposób zginęli. Royce widział niektórych ciętych od przodu – ci próbowali walczyć – a innych zaszlachtowanych od tyłu, gdy usiłowali uciekać. Ujrzał leżący po jednej stronie stos ciał młodych kobiet. Czy myślały, że to kolejny rajd możnych, podczas którego zabiorą im to, czego chcą, aż do chwili, w której ktoś poderżnął im gardła?
Royce’a przeszył ból, wściekłość i setka innych uczuć, zebranych w kulę, która mogłaby rozsadzić jego serce na dwoje. Ruszył chwiejnym krokiem przez wieś, patrząc na kolejne ciała, ledwie wierząc, że nawet ludzie księcia mogli być zdolni do czegoś takiego.
A jednak byli, i nie dało się tego cofnąć.
- Matko! – zawołał Royce. – Ojcze!
Ośmielił się żywić nadzieję pomimo okrucieństwa, które widział wokół. Niektórym z mieszkańców wsi musiało udać się uciec. Szukający łupów żołnierze byli nieuważni, a ludzie mogli zbiec, nieprawdaż?
Royce natknął się na kolejny stos ciał. Te wyglądały inaczej, gdyż nie widniały na nich żadne rany od miecza. Ci ludzie wyglądali jak gdyby po prostu… umarli, zabici może i nawet gołymi rękoma, choć nawet na Czerwonej Wyspie uznawano to za trudne. W tej chwili jednak Royce nie dbał o to, bo choć byli to ludzie, których znał, to nie ich szukał. Nie byli to jego rodzice.
- Matko! – zawołał znów. – Ojcze!
Wiedział, że mogą go usłyszeć żołnierze, jeśli jeszcze tutaj są, ale nie zważał na to. Po części nawet pragnął, by się tu zjawili, bo to dałoby mu szansę zabicia ich i pomszczenia wymordowanych.
- Jesteście tu? – krzyknął Royce. Z jednego z budynków wyszła niepewnym krokiem jakaś postać, pokryta sadzą i wymizerowana. Na ułamek sekundy Royce’owi zadrżało serce, gdyż pomyślał, że być może to jego matka go usłyszała, lecz spostrzegł się, że to nie ona. Rozpoznał za to sylwetkę Starej Lori, która zawsze straszyła dzieci swymi opowieściami i która czasem twierdziła, że posiada dar Wzroku.
- Twoi rodzice nie żyją, chłopcze – powiedziała i w tej chwili świat Royce’a runął. Wszystko zatrzymało się w miejscu, uwięzione pomiędzy jednym uderzeniem serca a drugim.
- To niemożliwe – odrzekł Royce, potrząsając głową, nie chcąc dać temu wiary. – To niemożliwe.
- To prawda – Lori podeszła do pozostałości niewysokiej ściany, by usiąść. – Nie żyją, co i mnie niedługo czeka.
Gdy mówiła, Royce zobaczył krew na jej sukni z samodziału i dziurę w miejscu, w którym przeszło ostrze miecza.
- Pozwól, że ci pomogę – powiedział i pomimo nowej fali bólu zalewającej go po jej słowach ruszył w jej stronę. Skupienie się na niej wydawało się być jedynym sposobem, by nie czuć bólu w tej chwili.
- Nie waż się mnie dotknąć! – odparła, wskazując na niego palcem. – Sądzisz, że nie widzę ciemności, która wlecze się za tobą jak peleryna? Sądzisz, że nie widzę śmierci i zniszczenia, które docierają do wszystkiego, czego dotkniesz?
- Ale ty umierasz – odparł Royce, próbując przemówić jej do rozsądku.
Stara Lori wzruszyła ramionami.
- Wszystko umiera… cóż, prawie wszystko – powiedziała. – Nawet ty kiedyś umrzesz, choć wcześniej wstrząśniesz światem. Ilu jeszcze zginie za twe marzenia?
- Nie chcę, by ktokolwiek ginął – odrzekł Royce.
- Zginą i tak – skontrowała starucha. – Twoi rodzice zginęli.
Nowa fala gniewu zalała Royce’a.
- Żołnierze. Ja…
- To nie żołnierze, nie oni ich zabili. Zdaje się, że jest więcej tych, którzy widzą kroczące za tobą zagrożenia, chłopcze. Przybył tu mężczyzna, i wyczułam od niego zapach śmierci tak silny, że się ukryłam. Zabił silnych mężczyzn bez krztyny wysiłku, a gdy wszedł do waszej chaty…
Royce domyślił się reszty. Zdał sobie sprawę w tej chwili z czegoś gorszego. Uderzyła go straszna myśl.
- Widziałem go. Widziałem go na drodze – powiedział Royce. Zacisnął pięść na mieczu. – Powinienem był wyjść. Powinienem był go ukatrupić na miejscu.
- Widziałam, co zrobił – odparła Lori. – Zabiłby cię z całą pewnością, tak jak ty zabiłeś nas wszystkich tylko przez to, że przyszedłeś na świat. Dam ci radę, chłopcze. Uciekaj. Uciekaj w dzicz. Niech nikt cię już nigdy nie zobaczy. Ukryj się, jak ja niegdyś, nim stałam się tym, kim jestem.
- Po tym? – zapytał rozwścieczony Royce. Czuł teraz na twarzy gorące łzy i nie wiedział sam, czy płyną z żalu, gniewu, czy z jeszcze innego powodu. – Sądzisz, że mogę odejść po tym wszystkim?
Starucha СКАЧАТЬ