Название: Czerwona kraina
Автор: Joe Abercrombie
Издательство: PDW
Жанр: Детективная фантастика
isbn: 9788366409873
isbn:
– Uciekaj.
Młodzieniec tylko zamrugał.
– Uciekaj, ty pieprzony idioto! – Kopnęła go w tyłek, a on zatoczył się i przewrócił na twarz. Po chwili chwiejnie wstał i odbiegł w ciemność z liną wciąż zawiązaną wokół szyi.
Płoszka odwróciła się w stronę Owcy. Wpatrywał się w nią, trzymając w jednej dłoni zdobyczny miecz, a w drugiej sznur, ale wcale jej nie widział. Nie był sobą. Czy to może być ten sam człowiek, który pochylał się nad Ro i jej śpiewał, kiedy miała gorączkę? Nieudolnie, ale śpiewał, z twarzą pomarszczoną od troski. Teraz popatrzyła w jego ciemne oczy i poczuła dreszcz przerażenia, jakby zaglądała w otchłań. Stała na krawędzi nicości i musiała przywołać całą odwagę, żeby nie uciec.
– Przyprowadź ich konie! – warknęła do Leefa, który wyszedł na ganek z płaszczem i kapeluszem Owcy w dłoniach. – Ale już!
Leef pobiegł wykonać polecenie. Owca tylko stał, patrząc w ślad za rudowłosym chłopakiem, a deszcz powoli zmywał mu krew z twarzy. Kiedy Leef postawił przed nim największego konia, chwycił łęk siodła i chciał wskoczyć na grzbiet wierzchowca. Wtedy zwierzę przestraszyło się i wierzgnęło, a Owca stęknął, stracił uchwyt i runął do tyłu, próbując chwycić ręką powiewające strzemię, po czym ciężko wylądował na boku w błocie. Płoszka uklękła obok niego, kiedy z trudem oparł się na dłoniach i kolanach.
– Nic ci się nie stało?
Podniósł na nią wzrok, a w jego oczach zalśniły łzy.
– Na spokój zmarłych, Płoszko – wyszeptał. – Na spokój zmarłych.
Wytężyła wszystkie siły, żeby go podźwignąć, co nie było łatwe, nagle bowiem stał się bezwładny jak trup. Gdy w końcu stanął na nogach, przyciągnął ją do siebie za poły płaszcza.
– Obiecaj mi – szepnął. – Obiecaj, że już nigdy nie wejdziesz mi w drogę.
– Nie. – Położyła dłoń na jego pokrytym bliznami policzku. – Ale mogę potrzymać wodze.
Tak też zrobiła, a także przytrzymała głowę konia, szepcząc do niego uspokajające słowa, żałując, że nie ma nikogo, kto zrobiłby to samo dla niej. W tym czasie Owca gramolił się na siodło, powoli i z trudem, zgrzytając zębami, jakby wymagało to od niego nie lada wysiłku. Kiedy już usiadł na grzbiecie wierzchowca, pochylił się, zaciskając prawą dłoń na wodzach, a lewą przytrzymując płaszcz pod szyją. Znów wyglądał jak starzec. Bardziej niż kiedykolwiek. Starzec przygnieciony potwornym brzemieniem zmartwień.
– Nic mu nie jest? – spytał Leef głosem niewiele głośniejszym od szeptu, jakby się bał, że zostanie usłyszany.
– Nie wiem – odparła Płoszka.
Owca wyglądał tak, jakby niczego nie słyszał. Ze skrzywioną miną wpatrywał się w czarny horyzont, który zlewał się w jedno z czarnym niebem.
– A tobie? – wyszeptał Leef.
– Tego też nie wiem. – Czuła, że świat jest rozbity na kawałki i zmyty przez fale, a ona dryfuje na obcych morzach, daleko od lądu. – A jak ty się czujesz?
Leef tylko pokręcił głową i wbił wzrok w błoto, szeroko otwierając oczy.
– Lepiej zabierzmy z wozu to, co nam potrzebne, i wsiadajmy na koń.
– A co z Szalką i Calderem?
– Są wyczerpane, a my musimy ruszać dalej. Zostaw je.
Wiatr chłostał jej twarz deszczem, więc naciągnęła kapelusz mocniej na głowę i zacisnęła zęby. Jej brat i siostra – to na nich musi się skupić. Oni są gwiazdami, na które obierze kurs, dwoma świetlistymi punktami w ciemności. Tylko oni się liczą.
Dlatego spięła swojego nowego konia piętami i poprowadziła towarzyszy przez zapadający mrok. Nie ujechali daleko, gdy Płoszka usłyszała jakieś odgłosy przebijające się przez szum wiatru i zwolniła do spacerowego tempa. Owca zawrócił wierzchowca i dobył miecza. Była to stara broń kawaleryjska, długa i ciężka, zaostrzona po jednej stronie.
– Ktoś za nami jedzie! – rzekł Leef, sięgając po łuk.
– Odłóż to! Przy takim świetle prędzej sam się postrzelisz. Albo, co gorsza, mnie.
Usłyszała dźwięk kopyt oraz skrzypienie wozu na szlaku za nimi i dostrzegła migotanie pochodni między pniami drzew. Czyżby ścigali ich ludzie z Averstock? Może karczmarz przywiązywał większą wagę do sprawiedliwości niż się wydawało? Chwyciła rogową rękojeść i dobyła krótkiego miecza, który zalśnił w ostatnich czerwonych promieniach wieczornego słońca. Nie miała pojęcia, czego jeszcze może się spodziewać. Nawet gdyby sam Juvens wybiegł z ciemności i życzył im dobrego wieczoru, tylko wzruszyłaby ramionami i spytała, dokąd zmierza.
– Zaczekajcie! – rozległ się najniższy i najbardziej szorstki głos, jaki Płoszka kiedykolwiek słyszała. Nie był to Juvens, tylko mężczyzna w futrze. Pojawił się w ich polu widzenia, jadąc konno z pochodnią w dłoni. – Jestem przyjacielem! – dodał, zwalniając do stępa.
– Nie jesteś moim przyjacielem – odparła.
– Więc wykonajmy pierwszy krok. – Sięgnął do torby przy siodle i rzucił Płoszce w połowie wypełnioną butelkę.
Nadjechał wóz ciągnięty przez dwa konie, którego lejce trzymała staruszka z ludu Duchów. Jej pomarszczona twarz była równie pozbawiona wyrazu jak w karczmie. W zębach trzymała starą osmaloną fajeczkę z czaggą, ale jej nie paliła, tylko żuła cybuch.
Przez chwilę siedzieli nieruchomo w ciemności.
– Czego chcecie? – spytał w końcu Owca.
Nieznajomy powoli uniósł rękę i zsunął kapelusz na tył głowy.
– Nie ma potrzeby, żeby dziś wieczorem rozlewać więcej krwi, wielkoludzie, nie jesteśmy waszymi wrogami. A gdybyśmy byli, to zapewne poważnie byśmy to przemyśleli. Chcemy tylko porozmawiać. Złożyć propozycję, która może się okazać korzystna dla nas wszystkich.
– Zatem mów, co masz do powiedzenia – odrzekła Płoszka, odkorkowując zębami butelkę i cały czas trzymając miecz w pogotowiu.
– Tak zrobię. Nazywam się Dab Słodki.
– Co takiego? – zdziwił się Leef. – Jak ten zwiadowca, o którym krąży tyle opowieści?
– Właśnie tak. To ja.
Płoszka na chwilę oderwała się od butelki.
– Jesteś Dab Słodki? Ten sam, który jako pierwszy zobaczył Czarne Góry? – Podała trunek Owcy, a ten od razu przekazał go Leefowi, СКАЧАТЬ