Intruz. Marek Stelar
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Intruz - Marek Stelar страница 6

Название: Intruz

Автор: Marek Stelar

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Шпионские детективы

Серия: Mroczna strona

isbn: 978-83-8195-139-5

isbn:

СКАЧАТЬ ABW. Perlustrują nawet listy z banku czy gazowni. Przyjdą po ciebie w ciągu kilku dni. Nie uciekaj. Powiedzą ci, o co chodzi, ale nie wierz we wszystko, co usłyszysz. Zrób, co będą chcieli, ale nie daj się wykorzystać. Mam już tylko Ciebie, nikogo innego. Nikomu innemu nie mogę też zaufać. Uważaj na siebie i nie daj się zabić, Mały. Proszę. Spal tę wiadomość, jakkolwiek melodramatycznie by to brzmiało. Po prostu zrób to. Przykro mi, że Cię w to wciągam, ale nie mam już wyjścia. Ty chyba już też nie.

      Patrzyłem na kartkę i czułem, jak zasycha mi w gardle, a przed oczami latają czarne płaty. Jakby otoczył mnie rój nietoperzy. Przysiągłbym, że gdzieś z tyłu czaszki szeleści mi trzepot ich błoniastych skrzydeł.

      Mały.

      Mały to ja.

      Duży to Kamil.

      Brat bliźniak, który urodził się dwie minuty przede mną i w związku z tym niemal od zawsze uważał się za starszego. Dziecięce przekomarzanie się na temat starszeństwa, a co za tym idzie dominacji, z upływem lat zmieniło się w to specyficzne i niemal wręcz naturalne przekonanie, że faktycznie tak jest. Ziarno zasiane w trakcie niezliczonych braterskich sprzeczek wykiełkowało także we mnie owym przeświadczeniem, najwyraźniej w takim samym stopniu. Rzeczy, które powtarza się w nieskończoność, w końcu zaczyna przyjmować się za prawdę, a pogodzenie się z tym może być po prostu kwestią świętego spokoju. Jedno było pewne: w moim przypadku tak było. Było to również wygodne i bezpieczne, a przynajmniej w założeniu miało takie być. Zwłaszcza po tym, jak nasz ojciec poleciał do Lizbony i wrócił stamtąd w metalowym pudle.

      Zamykam oczy i cofam się w czasie o jakieś ćwierć wieku. Jakie to proste. Wbrew fizyce, ale ludzki mózg ma to gdzieś. Znów jestem w parku niedaleko szkoły. Wszyscy nazywają go Okrąglakiem. To spory plac, położony o jakiś metr, półtora poniżej poziomu okalającej go brukowanej ulicy, pełen drzew i krzaków, między którymi wiją się ścieżki. Esencja szczecińskiego Pogodna i Łękna, willowych dzielnic nietkniętych wojną. Tego dnia ma odbyć się egzamin na kartę rowerową. Uczniowie piątych klas przyjechali do szkoły rowerami. Policjant, prywatnie mąż jednej z nauczycielek, który ma przeprowadzić egzamin, spóźnia się. Okazuje się, że przyjedzie dopiero za dwie godziny, więc jedziemy do Okrąglaka. Przez ostatni tydzień niemal bez przerwy padało i teraz cały park jest niecką olbrzymiego, idealnie okrągłego stawu, z którego, niczym w lesie namorzynowym, wyrastają smukłe pnie drzew. Wody jest po kolana. Jeździmy po parku rowerami, znajdujemy kilka utopionych szczurów, aż wreszcie zatrzymujemy się przy ławkach i siadamy na ich oparciach. Kamila nie ma, został w szkole, bo rozmawiał z kolegą ze starszej klasy i powiedział, że przyjedzie później. Zaczynamy gadać. To niby zwykła gadka nastolatków, ale ta rozmowa toczy się w złym kierunku. Złym dla mnie.

      – Co robi twój tata? – pada pytanie.

      To ktoś z innej klasy, chyba z „b”. Nie zdążam odpowiedzieć, robi to za mnie ktoś inny. Ktoś z mojej klasy; on w przeciwieństwie do pytającego wie, co się stało.

      – Jego ojciec nie żyje…

      Latają mi przed oczami czerwone płaty.

      – Gówno cię to obchodzi – syczę nienawistnie.

      Nigdy w życiu się nie biłem. Nie musiałem, bo w razie konfliktu na podwórku takie sprawy załatwiał za mnie Kamil. Ale tego dnia czuję, że to dla mnie za dużo. Do dziś nie wiem, dlaczego pytanie, jakie dzieciaki zadają sobie prawie zawsze gdzieś na początku znajomości, a właściwie głupia odpowiedź rzucona przez jakiegoś wrednego gnojka z mojej klasy, wzbudziła we mnie aż takie emocje.

      – Nie mów do mnie „gówno”, kutafonie jeden. – Tamten wstaje z ławki i podchodzi do mnie.

      Jest pół głowy wyższy. Nazywa się Mąkowski. Nigdy go nie lubiłem.

      – To się nie wtrącaj w nie swoje sprawy – odpowiadam mu, a słowa ledwie przeciskają się przez ściśnięte żalem i strachem gardło.

      – Bo co, przyjdzie tatuś i mnie pobije?

      To po prostu taki wiek, choć żaden z nas tego nie rozumie. Brak empatii, kontroli nad emocjami i poczucie własnej mocy, którego jeszcze nikt, ani życie, ani przełożony, ani żona nie zdążyli stłamsić. Po chwili obaj taplamy się w brudnej od ziemi wodzie, sczepieni w uścisku, dyszący i szarpiący się za ubrania i włosy. Kamil pojawia się znikąd. Dopada nas nagle i rozdziela. Nic nie mówi, ale patrzy tak, że obaj stajemy przed nim karnie, jak przed wychowawczynią ze świetlicy, która łoi nas linijką po łapach za każde grubsze przewinienie. Pozostałe dzieciaki, do tej pory wrzeszczące w pełnym emocji dopingu, cichną nagle i w milczeniu przyglądają się sytuacji.

      – Powiedział, że tata nie żyje… – chlipię, czując, że zaraz wybuchnę płaczem.

      Nieopanowanym, głośnym, który wszyscy zapamiętają na długie lata i którego tyle samo czasu albo nawet dłużej będę się wstydził, jak niczego wcześniej.

      – Chodź do domu się przebrać. – Głos Kamila jest spokojny.

      Kamil brzmi i wygląda jak starszy brat, ale starszy nie o dwie minuty, lecz o kilka lat. Ja tego nie widzę, bo mój wzrok wbity jest w stopy ledwo widoczne w burej wodzie, ale w oczach chłopaków jest szacunek. W oczach Mąkowskiego również. Kamil czeka, aż wezmę swój rower oparty o sąsiednią ławkę, kładzie mi rękę na ramieniu i obaj odchodzimy w milczeniu. Słychać tylko chlupot brudnej wody, przez którą brniemy w kierunku schodków prowadzących na ulicę.

      W domu nie mówimy o tym, co się stało. Nie mówimy matce ani nie rozmawiamy o tym ze sobą. Dwa miesiące, które upłynęły od śmierci ojca, to za mało czasu na taką rozmowę. Nie mówimy też o tym nigdy później. A może powinniśmy. Może wtedy wszystko wyglądałoby inaczej? Może dzięki temu dziś nie rozmawiałbym z Laurą przez telefon o książce, tylko o czymś innym? Może nawet nie rozmawialibyśmy przez telefon, tylko normalnie, twarzą w twarz, w naszym wspólnym mieszkaniu?

      Kiedy ktoś, bardzo rzadko, zagadnie mnie o brata, ta właśnie scena staje mi przed oczami. Jej bolesne wspomnienie wryło mi się w mózg niczym wbite sztancą. Inna sprawa, że prawie nikt z moich nielicznych znajomych nie wie, że w ogóle mam brata. Że go miałem; dawno temu i nieprawda. Mój brat wraca do mnie wyłącznie jako wspomnienie i dbam o to, żeby te powroty zdarzały się jak najrzadziej. Nie wiem nawet, jak on teraz wygląda. Czy posiwiał już, a może wyłysiał? Czy musi nosić okulary jak ja? Czy wypadł mu już jakiś ząb, czy ma kobietę, dziecko, a może mężczyznę? Nie wiem o nim niczego. Prawie niczego. Wiem tylko, że ma na imię Kamil, urodził się dwie minuty przede mną i też, tak jak ja, fatalnie przeżywał brak ojca. Nie wiem tylko, jak Kamil radzi sobie z tym dzisiaj.

      Ja sobie ewidentnie nie poradziłem. Ani wtedy, ani dziś. Bo „dziś” jest konsekwencją „wtedy”. Sam wielokrotnie zadawałem sobie pytanie, dlaczego brak ojca w domu spowodował u mnie takie, a nie inne konsekwencje. Przecież mnóstwo innych dzieciaków też nie miało ojców. Niektórzy nie mieli ich od początku, bo ci umarli albo odeszli, zanim dzieciaki mogły ich w ogóle poznać, albo chociaż zapamiętać. Inni ojcowie byli wojskowymi lub marynarzami i też ciągle nie było ich w domach. A ja ojca miałem przynajmniej trochę. No właśnie, miałem, choć nie miałem. Kiedy żył, prawie w ogóle nie było go w naszym domu. Taką miał pracę, ale mnie nigdy nie przekonała odpowiedź, że jedni mają taką robotę, a inni siaką i że zobaczę, jak to jest, kiedy sam dorosnę. Nie СКАЧАТЬ