Życie i los. Василий Гроссман
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Życie i los - Василий Гроссман страница 6

Название: Życie i los

Автор: Василий Гроссман

Издательство: PDW

Жанр: Историческая литература

Серия:

isbn: 9788373926684

isbn:

СКАЧАТЬ najmniejsze wahanie odbiera jako akt wrogości. Kilka nieostrożnie wypowiedzianych słów może zgubić człowieka, ale chęć, by szczerze z kimś porozmawiać, jest tak silna, że ludzie się na to decydują.

      Nie – stwierdza Grossman, natury ludzkiej nie da się zmienić; dążenie do wolności można stłumić, ale jest niezniszczalne.

      Na gesty sprzeciwu zdobywają się nie herosi, ale zwykli ludzie, niewolni od słabości. Nowikow i Darieński mają odwagę cywilną i dowiodą tego, ale przy komisarzu mówią nagle coś dokładnie przeciwnego, niż myślą. Konformistyczne zachowania wymusza niekoniecznie strach, wystarczy znana z psychologii siła zbiorowej sugestii; zwłaszcza że owa zbiorowość jest wielomilionowa. Człowiek to istota społeczna, musi się liczyć z innymi, chce być dzieckiem, nie zaś pasierbem swego czasu. Ale czas może nas zdradzić. Charakter uniwersalnej przypowieści ma wątek niemieckiego porucznika Bacha, wewnętrznego emigranta, który zaczyna wątpić w swoje antyhitlerowskie przekonania i wmawiać sobie, że „coś w tym jest”. W obliczu klęski widzi dopiero, że to on miał rację, a nie epoka, za którą chciał nadążyć:

      Czy musiał dosłownie na chwilę przed tym, jak ich okrążyli, uznać obłąkańczy bełkot za prawdę życiową; zrobić to, czego unikał przez wiele ciężkich lat?

      Nie zabijał dzieci ani kobiet, nikogo nie aresztował. Ale przerwał kruchą tamę, która oddzielała jego czystą duszę od otaczającego ją mroku. Wtedy krew obozów i gett chlusnęła na niego, ogarnęła go, uniosła, i już nie było różnicy między nim a ciemnością, stał się jej częścią.

      Wszystko to razem nie sprawiłoby jednak, byśmy po półwieczu czytali z wypiekami powieść Grossmana. Decydują o tym walory literackie, przede wszystkim niebywała umiejętność tworzenia postaci; wystarczy parę kresek i już osoba staje przed nami jak żywa. Dzięki temu ci mieszkańcy Atlantydy naprawdę nas obchodzą, stają się nam bliscy. Ludzki wymiar zyskują postacie negatywne; zawsze jakiś cieplejszy ton uzupełnia najbardziej zjadliwy portret.

      Światło, którego bardzo dużo jest w ostatnim rozdziale, oświeca całą książkę, a miłość do człowieka, nie abstrakcyjnego, ale każdego człowieka z osobna, jest jego źródłem. I portretowe, i pejzażowe malarstwo Grossmana z niego właśnie czerpie siłę. W każdym jego opisie jest „lament nad zmarłymi i niepohamowana radość życia”. Rzecz zdumiewająca, jak ktoś tak bezkompromisowo, ostro patrzący, wymagający wobec siebie i przyjaciół, potrafił rozjaśnić tę opowieść o strasznych czasach i strasznych sprawach, czasach masowej śmierci, i uczynić ją hymnem na cześć życia i człowieka. Hymnem gorzkim i pięknym.

      Przecież i ona, stara, żyje i nadal oczekuje czegoś dobrego, wierzy i lęka się zła, pełna niepokoju o los żyjących, i nie oddziela od nich tych, którzy umarli, stoi i patrzy na ruiny swego domu, ciesząc się wiosennym niebem, i nawet nie wie tego, że się nim cieszy, stoi i pyta, dlaczego tak niepewna jest przyszłość kochanych przez nią ludzi, skąd tyle błędów w ich życiu, i nie dociera do niej, że właśnie w tej niepewności, w tej mgle, w nieszczęściu i zamęcie zawiera się odpowiedź, i jasność, i nadzieja, i że przecież zna, rozumie całą swoją duszą sens życia, które przypadło jej i jej bliskim, i chociaż ani ona, ani nikt z jej bliskich nie odgadnie, co ich czeka, i chociaż wiedzą, że w strasznym czasie człowiek nie jest już kowalem swego losu, bo to losowi właśnie dane jest prawo łaski i karania śmiercią, wznoszenia ku sławie i pogrążania w nędzy, wtrącania do obozu, ale ani losy świata, ani wyrok historii, ani gniew państwa, ani rezultaty bitew nie są w stanie zmienić tych, którzy zwą się ludźmi, i czy za trudy czeka ich nagroda, czy też samotność, rozpacz, nędza, obóz i śmierć, przeżyją swoje życie jako ludzie i umrą jako ludzie, a ci, którzy zginęli, potrafili umrzeć jako ludzie – i na tym polega ich wieczne, gorzkie, ludzkie zwycięstwo nad wszystkim, co potężne i nieludzkie, nad wszystkim, co na tym świecie było i będzie, co przychodzi i odchodzi.

      Jerzy Czech

      Dedykuję mojej matce

      Jekatierinie Sawieljewnie Grossman

      CZĘŚĆ PIERWSZA

      .

      1

      Nad ziemią wisiała mgła. Na drutach wysokiego napięcia, biegnących wzdłuż szosy, pojawiały się odblaski samochodowych reflektorów.

      Deszcz nie padał, ale o świcie ziemia była wilgotna, toteż kiedy zapalało się czerwone światło, na mokrym asfalcie połyskiwała niewyraźna czerwonawa plama. Tchnienie obozu czuło się od wielu kilometrów – to do niego zmierzały ciągle gęstniejące druty, szosy, tory. To była przestrzeń linii prostych, przestrzeń prostokątów i prostopadłościanów, tnących ziemię, jesienne niebo, mgłę.

      Przeciągle, niezbyt głośno zawyły odległe syreny.

      Szosa przywarła do torów kolejowych, więc kolumna samochodów wiozących cement w papierowych workach przez jakiś czas jechała prawie z tą samą szybkością co nieskończenie długi pociąg towarowy. Kierowcy w wojskowych płaszczach nie oglądali się na jadące obok nich wagony, na blade plamy ludzkich twarzy.

      Z mgły wyłoniło się ogrodzenie – rzędy drutów między betonowymi słupami. Baraki ciągnęły się, tworząc szerokie, równe ulice. Ich monotonia wyrażała nieludzkość tego olbrzymiego obozu.

      Pośród milionów rosyjskich drewnianych chat na próżno szukalibyśmy dwóch identycznych. Wszystko, co żywe, jest niepowtarzalne. Nie do pomyślenia są dwaj dokładnie tacy sami ludzie, dwa takie same krzaki dzikiej róży… Życie zamiera tam, gdzie przemoc stara się zatrzeć jego niepowtarzalność i swoiste cechy.

      Uważne i wzgardliwe oko siwego maszynisty śledziło migotanie betonowych słupków, wysokich masztów z obracającymi się reflektorami, betonowanych wież, gdzie na tle światła widać było strażnika przy obrotowym karabinie maszynowym. Maszynista mrugnął do pomocnika, parowóz zagwizdał ostrzegawczo. Mignęła jasno oświetlona budka, samochody czekające w kolejce przy pasiastym szlabanie, bycze, nalane krwią oko sygnalizatora.

      Z daleka dobiegł ich gwizdek składu jadącego z naprzeciwka. Maszynista powiedział do pomocnika:

      – To Zucker, poznaję go po tym wariackim sygnale, wyładował transport i pędzi na pusto do Monachium.

      Po chwili zadudnił pusty skład, minął się z pociągiem jadącym do obozu, rozdarte powietrze zatrzeszczało, zamrugały szare prześwity między wagonami, i nagle strzępy przestrzeni i światła jesiennego poranka znowu połączyły się w jedno miarowo sunące torowisko.

      Pomocnik maszynisty wyjął lusterko z kieszeni i obejrzał swój usmolony policzek. Maszynista ruchem ręki poprosił o lusterko.

      Pomocnik rzekł wzburzonym głosem:

      – Ach, genosse Apfel, gdyby nie ta dezynfekcja wagonów, to mógłbym się założyć, że dalibyśmy radę wrócić przed obiadem, a nie o czwartej, i to jeszcze zmordowani. Tak jakbyśmy nie mogli zrobić dezynfekcji u nas na węźle.

      Stary miał dość tego wiecznego gadania o dezynfekcji.

      – Daj długi sygnał – polecił. – Mamy jechać nie na zapasowy, tylko prosto na główny plac rozładunkowy.

      2

      W niemieckim СКАЧАТЬ