Название: Grzechy młodości
Автор: Edyta Świętek
Издательство: PDW
Жанр: Современные любовные романы
isbn: 9788366217997
isbn:
Kochała tych dwoje. Była w nich szczerość, jakiej brakowało innym osobom z rzadka wpadającym do niej z wizytą. Tylko oni i Franciszka robili to z własnej, nieprzymuszonej woli. Przynosili młodzieńczą radość, entuzjazm i dobry humor. Opowiadali o swoich sprawach. Często pomagali w obowiązkach domowych. Byli światłem, które wnosiło jasność w ponure wdowie życie.
Pozostali krewni zazwyczaj wpadali jak po ogień. Siedzieli niczym na rozżarzonych węglach, prowadząc jałowe rozmowy o wszystkim i o niczym, unikając kontaktu wzrokowego. Takie wizyty nadzwyczaj ją męczyły. Wiedziała, że są wymuszone przez Franię, której osobliwie zależało na tym, by siostra podtrzymywała stosunki towarzyskie nie tylko z nią i Gienkiem.
Nikt by jej nie uwierzył, gdyby powiedziała, że tak dalece oswoiła swoją samotność, iż nie przepadała za gośćmi. I że najszczęśliwsza była wtedy, gdy sztywne odwiedziny dobiegały końca, a ona zamykała drzwi za wychodzącymi. Jedynie za Gienkiem i Justyną zatrzaskiwała je z żalem. Dopiero wtedy, gdy oni wracali do siebie, odczuwała bolesną pustkę. Bo choć Eugeniusz był o ładnych parę lat młodszy od jej synów, to często wyobrażała sobie, że Szymek i Teofil wyrośli właśnie na takich jak on dziarskich chwatów.
– Co tam u was słychać, dzieciaki? – zagadnęła.
– Oj niedobrze, ciociu – odparła panna, nauczona tego, że cioci należy mówić prawdę, gdyż oszczędzanie jej dodatkowych trosk było pozbawione sensu. Wręcz wychodziła z założenia, że mówienie o cudzych problemach często odwraca uwagę od własnych zmartwień słuchającej. – Z Elżunią tak fatalnie wyszło…
– Co z nią? – zagadnęła kobieta.
Młodzi opowiedzieli jej o tym, jak kilka dni wcześniej jakiś człowiek uratował bratową, która podjęła próbę targnięcia się na swoje życie. I o tym, że przy tej okazji poroniła.
– A to dopiero! – westchnęła przejęta pani domu. – To dlatego Frania ostatnio mnie nie odwiedza. Pewnie dogląda Tymkowych maluchów?
– No tak. Rano zabiera Piotrusia i idzie do Tymka. Gotuje, sprząta, pierze. Zajmuje się dziećmi pod nieobecność taty.
– A jak się czuje Elżunia?
– Odzyskała dobrą formę – oznajmiła Justyna – choć jest mocno przygnębiona. Lekarze mówią, że miała więcej szczęścia niż rozumu. Mogła przecież utonąć. Albo ulec kalectwu, gdyby o coś uderzyła.
– Jak dobrze, że ten człowiek jej pomógł.
– To Nieustraszony Keny, ratownik – wtrącił Gienek. – Ponoć już niejednego człowieka wyrwał z objęć kostuchy.
– Keny… Keny… Keny? Co to za imię? Słyszałam już chyba o nim. Albo czytałam w „Gazecie Pomorskiej”.
– Możliwe. Naprawdę nazywa się Henryk Jercha.
– Wszystko jasne. Rzeczywiście znam to nazwisko. Cud Boży, że akurat on był w tym samym miejscu i czasie co ta desperatka.
– Tak. To w istocie cud. I oby Tymoteusz wyciągnął z tego wnioski, bo do przykładnych mężów to on zdecydowanie nie należy – stwierdził zirytowany młodzieniec.
– Ano. Frania nieraz utyskiwała i na niego, że łobuz, i na Elżunię, że tak daje się wykorzystywać. Może teraz naleje się oleju do tego durnowatego łba. Bo on to taki pokazowy fircyk elegancik. Włosy gładko przylizane, garnitur dobrze skrojony i córcia jak lalka z wystawy. Powiedz wierszyk, Marysiu, zaśpiewaj piosenkę, ukochaj ciocię na do widzenia – przedrzeźniła niedawnego gościa. – Ale jak raz na długi, długi czas zagląda tutaj z Elżunią, to z daleka widać, że między tymi dwojgiem nie ma iskry życia. Jakby ich małżeństwo było martwe. Żadnej nici porozumienia, ciepła. Są jak te trupy, które złożono w jednej mogile – podsumowała.
– Nader trafne określenie – uznał Eugeniusz. – Jesteś doskonałą obserwatorką, skoro widząc ich od przypadku do przypadku, też to zauważyłaś.
– A cóż innego mi zostało? To, że od lat czekam na powrót dzieci i temu poświęciłam większość mojej uwagi, nie oznacza, że oślepłam i ogłuchłam na całą resztę. No… Częstujcie się szarlotką. Wczoraj upiekłam. Miałam przeczucie, że zajrzycie z wizytą. – Pomarszczoną twarz kobiety rozjaśnił uśmiech.
Justyna, choć czasami jeszcze odczuwała mdłości, z miejsca nałożyła sobie kawałek ciasta na talerzyk z ćmielowskiej porcelany.
– Ach! Jak ona pachnie! – westchnęła.
– Jedz, jedz, córciu. Nie żałuj sobie. Maluszkowi łakocie dobrze zrobią. Powiedz no mi, jak twoje samopoczucie? Dalej jesteś taka senna i zmęczona?
– A wie, ciocia, że już coraz mniej? Mam wrażenie, że z każdym upływającym dniem zaczynają we mnie wstępować nowe siły. Znowu mi wrócił optymizm.
– To dobrze, dobrze. Młoda mamusia potrzebuje energii i pogody ducha. Dzidziuś na pewno odczuwa twoje poruszenia emocjonalne. No jak, smakuje?
– Coś wspaniałego!
– A co z przeprowadzką? Dostaliście już lokal?
– Oj nie – jęknął Gienek. – Jakoś tak się wszystko przedłuża. A mnie brakuje cierpliwości. Już bym zamieszkał osobno! Choćby dzisiaj!
– Ciasno macie, nieboraki?
– Ano ciasno. Najgorzej jest z łazienką, bo o nią są wieczne kłótnie. Ale liczę na to, że lada dzień sytuacja ulegnie zmianie.
Po kilku dniach lekarze orzekli, że Elżbieta Trzeciak może zostać wypisana z oddziału. Oczywiście została skierowana do poradni psychiatrycznej, gdzie otrzymała receptę na leki, które miały jej pomóc podczas wahań nastrojów i wyciągnąć ją ze stanu anhedonii. Wiedziała, że musi na nowo nauczyć się cieszyć z drobiazgów dnia codziennego, zadbać o siebie, docenić to, co posiada, uporządkować relacje z mężem. To wszystko stanowiło nie lada wyzwanie. Najgorsza jednak była świadomość, że krewni wiedzą o tym, co usiłowała zrobić. Wprawdzie przy dzieciach nikt nie rozmawiał na ten temat, lecz odczuwała ze strony Trzeciaków oraz własnych rodziców mieszaninę współczucia i wzgardy. Miała wrażenie, że każdy uśmiech, który widzi, jest sztuczny. Że to całe zainteresowanie nią i jej problemami jest wymuszone, nienaturalne i lada dzień przeminie. Że za chwilę bliscy wrócą do swoich spraw, a ona znowu zostanie zdana sama na siebie, mając do pokonania mur spiętrzonych problemów i ogrom rzeczy do zrobienia.
Nadal nic jej nie cieszyło, choć po tabletkach samopoczucie kobiety uległo poprawie. Nie drżała już ze strachu. W tygodniach poprzedzających skok do Brdy wciąż dygotała wewnętrznie, że spotka ją coś złego. Teraz wiedziała, o co chodzi. Złem było kłębowisko myśli wijących się w jej głowie niczym podstępne, zdradzieckie żmije. Złem była obojętność męża, która nie wiedzieć kiedy przeszła w agresję. Złem było nieposłuszeństwo dzieci. Brak wsparcia u kogokolwiek.
Wiedziała, że musi o siebie walczyć. Przeciwstawiać się tyrańskim zapędom Tymoteusza, buntowi starszych СКАЧАТЬ