Название: Zapach śmierci
Автор: Simon Beckett
Издательство: PDW
Жанр: Ужасы и Мистика
Серия: Dr David Hunter
isbn: 9788381432863
isbn:
Co jeszcze tam znajdziemy?
Obróciłem się i tą samą drogą wróciłem do samochodu. Chętnie zbadałbym ciała pozostałych dwóch ofiar, żeby sprawdzić, co mogłyby powiedzieć mi ich szczątki. Mimo to, patrząc, jak szpital Świętego Judy maleje w lusterku wstecznym, wcale nie żałowałem, że go opuszczam.
Zupełnie zapomniałem o reporterach pod bramą. Zbliżając się do wyjazdu, zauważyłem, że od rana ich przybyło. Teraz zbierał się tam pokaźny tłum, złożony nie tylko z przedstawicieli mediów. Demonstranci z plakatami na kijach wylewali się z chodników na jezdnię przed wjazdem – starzy i młodzi, z najróżniejszych grup etnicznych. Wezwano dodatkowych funkcjonariuszy, których zadaniem było uniemożliwienie protestującym wstępu na teren szpitala. Między kamiennymi słupami bramy ustawiono metalowe barierki, musiałem więc zwolnić. Otworzyłem okno.
– Co tu się dzieje? – zapytałem młodą policjantkę, która podeszła do samochodu.
– Mały proteścik – stwierdziła nieco zblazowanym tonem. – Nie sprawiają nam większych problemów, chcą się tylko popisać przed kamerami. Chwilkę, zaraz pana wypuścimy.
Czekałem na odsunięcie barierek. Plakaty pikietujących głosiły najróżniejsze hasła, od prostych apeli „Ratujmy Świętego Judę” po slogany polityczne. Część protestujących trzymała przymocowany do patyków transparent domowej roboty głoszący, że „ludzie potrzebują mieszkań, a nie biurowców”, a pod nim na ławce stał jakiś mężczyzna i przemawiał do tłumu. Odsunąłem szybę do samego dołu, żeby usłyszeć, co mówi.
– …powinni się wstydzić! To wstyd, że niewinni ludzie boją się chodzić ulicami własnej dzielnicy. Wstyd, w jakich warunkach żyją tutejsze rodziny. Wstyd, że istoty ludzkie można zostawić na śmierć jak zwierzęta, i to w budynku, który był kiedyś szpitalem. Tak, tak, szpitalem!
Ten wyjątkowo przystojny trzydziestoparolatek miał na sobie czarną marynarkę i białą koszulkę, która podkreślała jego ciemną karnację. Teatralnie zawiesił głos i rozejrzał się po twarzach zgromadzonych.
– Czy politycy i inwestorzy korporacyjni, którzy pociągają za sznurki, naprawdę są ślepi na tragiczną ironię tego wydarzenia? A może mają to gdzieś? Co się stało z poczuciem wspólnoty? Sklepy muszą się zamykać, kolejne domy pustoszeją. A teraz to! – Wyciągnął rękę, wskazując palcem na szpital. – Próbowaliśmy uchronić Świętego Judę przed zamknięciem, ale nas ignorowali. Próbowaliśmy doprowadzić do budowy nowych mieszkań zamiast biurowców, które latami będą stały puste. Ignorowali nas. Pytam więc was: jak długo jeszcze pozwolimy im nas ignorować? Ilu z nas musi jeszcze umrzeć?
Rozległy się gniewne okrzyki, tłum zafalował plakatami i pięściami wyrzuconymi w powietrze. Policja otworzyła wyjazd, więc zacząłem powoli toczyć samochód do przodu. Tłum się rozstąpił, żeby mnie przepuścić, ale musiałem nagle zahamować, bo jakaś młoda kobieta wepchnęła mi się przed maskę. Wcisnęła mi za wycieraczki ulotkę, a kiedy policjantka zaczęła ją odciągać, wrzuciła jeszcze jedną przez okno.
– Mamy zebranie jutro wieczorem! Proszę przyjść! – zawołała, oddalając się od auta.
Ulotka wylądowała mi na kolanach. Wydrukowano ją tanim kosztem, z czarno-białym zdjęciem Świętego Judy w całej zdewastowanej okazałości. Pod spodem umieszczono podpis: „Nasze życie nie może tak wyglądać!” oraz szczegóły dotyczące czasu i miejsca spotkania.
Wyjeżdżając, zauważyłem samotną postać na przystanku autobusowym po przeciwnej stronie ulicy, z dala od demonstracji i reporterów. Zauważyłem go tylko dlatego, że gapił się na szpital jak sroka w gnat. Ward powinna zacząć sprzedawać bilety, pomyślałem złośliwie i odjechałem.
Było za wcześnie, żeby wracać do domu, więc skoro popołudnie niespodziewanie mi się zwolniło, pojechałem na uczelnię. Kupiłem w bufecie kawę i kanapkę, po czym zaniosłem je do mojego ciasnego gabinetu i włączyłem komputer. W Świętym Judzie nie sprawdzałem mejli, więc teraz przejrzałem skrzynkę. Nic ciekawego, tylko kolejna prośba o wywiad od Francisa Scotta-Hayesa. Facet nie potrafi przyjąć odpowiedzi odmownej, pomyślałem z irytacją i usunąłem wiadomość od dziennikarza.
Potem otworzyłem folder z fotografiami z miejsca zbrodni. Z zasady wolę sam robić zdjęcia, ale tym razem nie miałem okazji, więc Ward udostępniła mi dokumentację pracowników laboratorium kryminalistycznego. Choć zdjęcia wykonano jak najbardziej poprawnie i w wysokiej rozdzielczości, zupełnie nie oddawały atmosfery panującej na strychu starego szpitala. Obrazy były jednak surowe i szokujące. Jaskrawo oświetlone fleszem wysuszone szczątki zdawały się zupełnie nie na miejscu. Ciała ciężarnej i jej nienarodzonego dziecka wyglądały wśród skrawków brudnej izolacji jak szkielet matrioszki. Kiedy teraz na nie patrzyłem, uświadomiłem sobie z przygnębieniem, jak trudno będzie ustalić dokładny czas śmierci.
Przez dłuższą chwilę przyglądałem się żałosnej kupce malutkich kosteczek w ziejącej jamie brzusznej, a potem przeanalizowałem zdjęcia pozostałych fragmentów ciała kobiety. Chociaż już nazajutrz miałem przebadać zwłoki w prosektorium, nie zaszkodzi sobie przypomnieć, jak wyglądały zaraz po znalezieniu na poddaszu. Przy prawym ramieniu nagle się zatrzymałem. Coś tu nie gra, pomyślałem i powiększyłem obraz. Zdawało się spoczywać pod nienaturalnym kątem, a choć mogła być to po prostu pozycja ciała, mogło również oznaczać coś innego.
Poświęciłem trochę czasu na dokładne obejrzenie nadgarstków i dolnej części nóg, przynajmniej na tyle, na ile było to możliwe na zdjęciach. Podobnie jak Parekh, ja również zwróciłem uwagę na fakt, że tylko dwa z trzech łóżek w zamurowanej sali były zajęte. Niewykluczone więc, że trzecie z nich było przeznaczone dla ciężarnej.
Конец ознакомительного фрагмента.
Текст предоставлен ООО «ЛитРес».
Прочитайте эту книгу целиком, купив полную легальную версию на ЛитРес.
Безопасно оплатить книгу можно банковской картой Visa, MasterCard, Maestro, со счета мобильного телефона, с платежного терминала, в салоне МТС или Связной, через PayPal, WebMoney, Яндекс.Деньги, QIWI Кошелек, бонусными картами или другим удобным Вам способом.