Księgi Jakubowe. Olga Tokarczuk
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Księgi Jakubowe - Olga Tokarczuk страница 24

Название: Księgi Jakubowe

Автор: Olga Tokarczuk

Издательство: PDW

Жанр: Историческая литература

Серия:

isbn: 9788308057049

isbn:

СКАЧАТЬ i niepokojem, a ja nie wiedziałem, co ma na myśli.

      Raz w czasie modlitwy jeden ze starszych chłopców wybuchnął płaczem i nie można go było uspokoić. Zaprowadzono go do świętego i tam nieszczęśnik, szlochając, wyznał, że odmawiając Szema Izrael, wyobrażał sobie Chrystusa i do niego kierował te słowa. Kiedy ów chłopak o tym opowiadał, wszyscy, który słyszeli te straszne słowa, zatykali sobie uszy rękoma i zamykali oczy, żeby nie dać swoim zmysłom dostępu do takiego świętokradztwa. Beszt tylko smutno pokiwał głową, a potem wytłumaczył to bardzo prosto, tak iż wszyscy doznali wielkiej ulgi: otóż ów chłopiec codziennie musiał przechodzić koło jakiejś chrześcijańskiej kapliczki i tam widział Chrystusa. A gdy się na coś długo patrzy, gdy się coś często ogląda, to obraz tego czegoś wchodzi w oczy i w umysł, wżera się w nie jak ług. Że zaś umysł człowieka potrzebuje świętości, więc szuka jej wszędzie, niby pęd rośliny, który rosnąc w jaskini, pnie się do każdego, najmniejszego nawet światła. To było dobre wytłumaczenie.

      Mieliśmy z Lejbkiem naszą sekretną namiętność: wsłuchiwaliśmy się mianowicie w samo brzmienie słów, w szmer odmawianych modlitw dochodzący zza przepierzenia, i nastawialiśmy nasze uszy na te wyrazy, które łącząc się ze sobą w szybkiej recytacji, mieszały swoje znaczenia. A im dziwaczniejszy był wynik tych naszych gier, tym bardziej się z tego cieszyliśmy.

      W Międzybożu wszyscy, tak jak my, byli nastawieni na słowa, toteż samo miasteczko wydawało się jakoś niewydarzone, byle jakie i chwilowe, jakby w tym zetknięciu ze słowem materia chowała pod siebie ogon i kuliła się zawstydzona: błotnista, rozjeżdżona furami droga wydawała się prowadzić donikąd, a małe chałupki stojące po obu jej stronach i dom nauki – jedyny z drewnianym szerokim gankiem ze zbutwiałego i sczerniałego drewna, w którym wierciliśmy palcem dziury – były jak ze snu.

      I mogę powiedzieć, że wierciliśmy także palcem dziury w słowach, zaglądając w ich przepastne wnętrza. Moje pierwsze olśnienie dotyczyło podobieństwa dwóch słów.

      Otóż żeby stworzyć świat, Bóg musiał się cofnąć sam z siebie, pozostawić w swym ciele pustkę, która stała się przestrzenią dla świata. Z tej przestrzeni Bóg zniknął. Słowo „znikać” pochodzi od rdzenia „elem”, a miejsce zniknięcia nazywa się „olam” – świat. Więc nawet w nazwie świata mieści się historia zniknięcia Boga. Świat mógł powstać tylko dlatego, że Bóg go opuścił. Najpierw było coś, a potem tego zabrakło. To jest świat. Świat cały jest brakiem.

O KARAWANIE I JAK SPOTKAŁEM REB MORDKEGO

      Po powrocie do domu, aby mnie zatrzymać, ożeniono mnie z szesnastoletnią Leją, dziewczyną mądrą, ufną i wyrozumiałą. Na niewiele się to zdało, bo znalazłszy pretekst w postaci pracy u Eliszy Szora, udałem się z wyprawą handlową do Pragi i Brna.

      I tu spotkałem Mordechaja ben Eliasza Margalita, zwanego przez wszystkich reb Mordke – niech imię tego dobrego człowieka będzie błogosławione. Był dla mnie drugim Besztem, ale też tym jedynym, ponieważ miałem go tylko dla siebie, on zaś, czując prawdopodobnie to samo co ja, przyjął mnie na swojego ucznia. Nie wiem, co mnie w nim tak bardzo pociągało – widocznie mają rację ci, którzy twierdzą, że dusze rozpoznają się natychmiast i lgną do siebie niewytłumaczalnie. Prawdą jest, że odłączyłem się od Szorów i postanowiłem zostać z nim, zapominając o mojej rodzinie, którą zostawiłem na Podolu.

      Był on uczniem słynnego mędrca, Jonatana Eibeschütza, a ten z kolei – spadkobiercą najstarszych nauk.

      Na początku jego teorie wydawały mi się mętne. Miałem wrażenie, że trwa w wiecznym uniesieniu, które sprawiało, że oddychał płytko, jakby się bał zaciągnąć ziemskim powietrzem; dopiero przefiltrowane przez fajkę, dawało życiu jako takie oparcie.

      Lecz niezgłębiony jest umysł mędrca. W naszej podróży zupełnie zdałem się na niego; zawsze wiedział, kiedy wyruszyć i jaką drogą się udać, żebyśmy zostali podwiezieni wygodnie przez dobrych ludzi czy nakarmieni przez jakichś pielgrzymów. Jego pomysły na pierwszy rzut oka wydawały się niedorzeczne, lecz gdy się im poddawaliśmy, wychodziliśmy na tym dobrze.

      Studiowaliśmy razem nocami, za dnia zaś pracowałem. Nieraz świt zastawał mnie nad księgami, a oczy zaczynały mi ropieć od ciągłego wysiłku. Rzeczy, które mi dawał do czytania Mordechaj, były tak nieprawdopodobne, że mój praktyczny jak do tej pory umysł podolskiego młodzieńca wierzgał jak koń, który zawsze chodził w kieracie, a którego teraz chcą zmienić w rumaka.

      „Synu mój, dlaczego odrzucasz coś, czego nie spróbowałeś?”, zapytał Mordechaj, gdy właściwie byłem już zdecydowany wracać do Buska, by zatroszczyć się o własną rodzinę.

      Powiedziałem więc do siebie, jak mniemałem wtedy, bardzo rozsądnie: On ma rację. Tu mogę tylko zyskać, a nie stracić. Poczekam zatem cierpliwie, aż znajdę w tym dla siebie coś dobrego.

      Poddałem mu się więc, wynająłem mały pokoik za drewnianym przepierzeniem i żyłem skromnie, spędzając ranki na pracy w kantorze, a wieczory i noce na studiowaniu.

      Nauczył mnie metody permutacji i kombinacji liter, a także mistyki liczb i innych „dróg Sefer Jecira”. Każdą z tych dróg kazał mi podążać dwa tygodnie, póki nie wyryła się w moim sercu jej forma. W ten sposób prowadził mnie przez bite cztery miesiące, a potem nagle kazał mi to wszystko „wymazać”.

      Tego wieczoru obficie nabił ziołami moją fajkę i dał mi bardzo starą modlitwę, już nie wiadomo czyją, a która wkrótce stała się moim osobistym głosem. Brzmiała tak:

      Moja dusza

      nie pozwoli się zamknąć w więzieniu,

      w klatce z żelaza czy w klatce z powietrza.

      Moja dusza chce być jak statek na niebie

      i granice ciała nie mogą jej zatrzymać.

      I żadne mury jej nie uwiężą:

      ani te, które zbudowano ludzkimi rękami,

      ani mury grzeczności,

      ani mury uprzejmości

      czy dobrego wychowania.

      Nie pochwycą jej szumne przemowy,

      granice królestw,

      wysokie urodzenie – Nic.

      Dusza przelatuje nad tym wszystkim

      z wielką łatwością,

      jest ponad tym, co mieści się w słowach,

      i poza tym, co się w ogóle w słowach nie mieści.

      Jest poza przyjemnością i poza lękiem.

      Przekracza tak samo to, co piękne i wzniosłe,

      jak i to, co podłe i straszne.

      Pomóż mi, dobry Boże, i spraw, by mnie życie nie raniło.

      Daj mi zdolność mówienia, daj mi język i słowa,

      a wtedy wypowiem prawdę

      o Tobie.

MÓJ POWRÓT NA PODOLE I DZIWNA WIZJA

      Jakiś czas potem wróciłem na Podole, gdzie po nagłej śmierci ojca dostałem urząd rabina w Busku. Leja przyjęła mnie z powrotem, a ja odwdzięczałem się jej za to wielką czułością. СКАЧАТЬ