Przekleństwo nieśmiertelności. Marek Dobies
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Przekleństwo nieśmiertelności - Marek Dobies страница 6

Название: Przekleństwo nieśmiertelności

Автор: Marek Dobies

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Крутой детектив

Серия:

isbn: 978-83-947286-1-8

isbn:

СКАЧАТЬ aż Marta się obudzi. Nalał sobie kieliszek wina. Popijał je drobnymi łykami, czując jak cierpki, odrobinę garbnikowy posmak trunku budzi jego apetyt. Z poczuciem pewnej niestosowności tej sytuacji, przyglądał się śpiącej lekarce. Popatrywał na jej spokojną twarz, łagodne unoszenie się i opadanie piersi pod różową bluzką, sam odrobinę już senny. Od bardzo dawna nie miał kobiety. Ostatnią żonę, matkę Ludwika, pochował czternaście lat temu. Ale, choć nie brakowało mu okazji, jakoś nie mógł zdecydować się na związek. Każdy z tych, które miał za sobą kojarzył mu się tylko z nieuchronną stratą i cierpieniem. Był wciąż młody i energiczny, niezależny finansowo, i samotny. Co miesiąc odbierał francuską emeryturę, która wystarczała mu na życie, a w razie potrzeby mógł sięgnąć po zainwestowane i ulokowane w bankach pieniądze. Przez półtora wieku można przepuścić fortunę, ale można też  dorobić się sporego majątku. Jakub, będąc pierworodnym synem, często myślał o przyszłości. Rodzinna legenda głosiła, że właśnie pierworodnych czeka długie życie, więc dbał, by w przyszłości niczego mu nie brakowało. Nawet wojna, choć doprowadziła do upadku firmy, która dawała mu i satysfakcję, i niezły dochód, nie zrobiła z niego nędzarza.

      Marta Fliegel poruszyła się, jakby ożyła pod wpływem jego spojrzenia. Otworzyła oczy, siadła i machinalnie poprawiła włosy.

      – Długo spałam?

      – Ze dwie godziny.

      – O, widzę, że ktoś się o mnie troszczy! – uśmiechnęła się na widok posiłku.

      – Niestety, nie mam talentu kulinarnego.

      – Ja też nie bardzo radzę sobie w kuchni – przyznała.

      Nalał jej wina.

      – Poczęstuj się, proszę. – Usiadł obok niej na sofie i podsunął talerzyk.

      – Za twoją wolność! – wzniosła toast.

      Wydał mu się co najmniej przedwczesny, ale spełnił go, powstrzymując się od komentarza.

      Zjedli w milczeniu, zerkając na obraz w telewizorze.

      – Jakoś nie mogę przyzwyczaić się do całej tej techniki – westchnął. – Za dużo w tym wszystkim przycisków, funkcji i trybów. Drażni mnie i smuci zarazem ta wszechobecna plastikowość przedmiotów, jakby wszystko było jednorazowe, zrobione tylko po to, żeby służyć nam przez chwilę. Zupełnie jak nasze życie… Świat idzie do przodu w takim tempie, że zaczyna dla mnie wyglądać niczym fotografia ulicznego ruchu wykonana przy zbyt długim czasie naświetlania.

      – A ja, gdy patrzę na ciebie, nie mogę uwierzyć, że tyle lat przeżyłeś. I ciągle muszę to sobie na nowo uświadamiać, niemal szczypać się w policzki i powtarzać sobie: hej, ten gość ma sto pięćdziesiąt lat. Jest najstarszym człowiekiem na tej planecie.

      – Chyba muzealnym eksponatem – podpowiedział. – Albo skamieliną.

      – No, nie przesadzaj! – Zaczęli się śmiać z serdecznością starych znajomych.

      – Jak długo pracujesz dla tej firmy farmaceutycznej? – Jakub zmienił temat rozmowy.

      – Dla Wirksam Medizin?… Ponad dwa lata.

      – Te wszystkie leki… Robią je dla ludzi czy dla pieniędzy?

      – Co za pytanie?!… Cóż, większość z nich zwykle pomaga – zaśmiała się lekko. – A przy okazji jest z tego i niezły zysk.

      – Większość z nich też szkodzi, ale dopóki nie ma mniej szkodliwego leku, stosuje się ten, który jest. Czy nie tak?

      – Jeśli jakiś specyfik daje pacjentowi choćby pięć procent szansy na wyzdrowienie, to chyba warto go podać?

      – Dla firmy farmaceutycznej najlepszy pacjent to taki, któremu lek przynosi ulgę, lecz nie prowadzi do całkowitego wyleczenia – postawił śmiałą tezę.

      – Nie jestem i nie chcę być adwokatem producentów leków. Po prostu pracuję dla nich, bo za to mi płacą i dają możliwość zawodowego rozwoju.

      – Ale wierzysz w dobre intencje koncernów farmaceutycznych?

      Marta sięgnęła po kieliszek i przełknęła łyk wina, nim odparła: – Myślę, że to biznes jak każdy inny. Wszyscy chcą zarobić i robią to w mniej lub bardziej uczciwy sposób. Masz pewnie na myśli jedną z teorii spiskowych, jakoby koncerny farmaceutyczne zmówiły się i choć już dawno mogłyby stworzyć skuteczny lek, na przykład na raka, nie robią tego, bo nie ma sensu zarzynać kury znoszącej złote jaja?

      – A nie jest tak?! Dlaczego dzisiaj coraz rzadziej mówi się o uleczalności raka, a za sukces uznaje się jakieś tam „pięcioletnie przeżycie”?

      – Bo jest ono wskaźnikiem efektywności leczenia…? – odpowiedziała pytaniem, nieco zniecierpliwionym głosem. – Ale wracając do koncernów farmaceutycznych… Dla nich liczy się nie tylko sam pacjent, ale i konkurencja. Na rynku leków nie ma monopolisty. Gdyby jedna z firm opracowała skuteczny środek na raka, sądzę, że nikt nie powstrzymałby jej przed jego dystrybucją. Zarobiłaby na tym krocie. I faktycznie musiałaby istnieć jakaś tajna zmowa producentów leków, żeby opóźniać badania nad takim środkiem. I to na poziomie międzynarodowym… Nie jestem w stanie w to uwierzyć.

      – Dobrze… – westchnął Fitowski, wciąż pełen wątpliwości. – Powiadają in vino veritas, to może, póki jeszcze wino jest w butelce, zdradzisz mi kolejny sekret waszej firmy: Co to jest „Projekt Struldbrugg”?

      – „Projekt Struldbrugg”…? – powtórzyła po nim, odstawiła kieliszek na ławę i wstała. – Tak. To jest prawdziwy sekret. Tyle że ty jesteś jego częścią, więc w zasadzie mogę cię w tej kwestii trochę oświecić… Po niedospanej nocy wino szumi mi już w głowie… – syknęła, ściskając dłońmi skronie. – Chodź, coś ci pokażę.

      Wyszli do gabinetu, gdzie Marta uruchomiła stacjonarny komputer, usiadła w fotelu przed monitorem, a on pochylił się nad nią, spoglądając na ekran.

      – Niektóre informacje na ten temat można wyłowić z Internetu, ale ja mam pewniejsze i lepsze źródło. – Otworzyła chroniony hasłem folder. Oczom Jakuba ukazały się fotokopie akt i zdjęcia z okresu drugiej wojny światowej. Dokumenty były po niemiecku, datowane na lata 1940 i 1941. Na fotografiach widać było pracowników naukowych w białych kitlach, pochylających się nad starym, pomarszczonym człowiekiem, leżącym na kozetce. Medycy, niektórzy w okularach w drucianych oprawkach na nosach, inni ze stetoskopami wiszącymi na szyjach, z małymi wąsikami lub gęstymi brodami, ze strzykawkami albo retortami w rękach pozowali do kamery z jednakowo poważnymi minami. Inne ujęcia ukazywały niemieckich oficerów we wnętrzu jakiegoś szpitala czy laboratorium, prężących się przed obiektywem w towarzystwie starca o siwych, przerzedzonych włosach i dziwnym, zadumanym spojrzeniu ciemnych oczu. Uwagę Jakuba przykuł nie tylko mężczyzna o koszmarnej, porytej zmarszczkami twarzy, przypominającej charakteryzację do jakiegoś filmu grozy, ale widoczny na jednej z fotografii cywil, również ubrany w lekarski kitel, stojący ramię w ramię z oficerami Wermachtu.

      – Mogłabyś powiększyć to zdjęcie. – Fitowski wskazał obrazek, dotykając palcem monitora.

      Marta rozciągnęła СКАЧАТЬ