Название: Przekleństwo nieśmiertelności
Автор: Marek Dobies
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Крутой детектив
isbn: 978-83-947286-1-8
isbn:
Ubrał się przed lustrem zajmującym całe drzwi szafy. Wprawdzie garnitur nie leżał na nim jak te, które zwykł nosić, zwłaszcza przed wojną – szyte na miarę z najlepszych tkanin, jakie sam przez wiele lat sprowadzał ze Szkocji i Anglii, a buty lekko uwierały, mimo że były niezłej marki. Uznał, że wygląda przyzwoicie. O niebo lepiej niż w za dużym szpitalnym uniformie.
Poszedł do kuchni, gdzie zrobił sobie kawę i kanapki.
Teoretycznie był wolny, a jednak nie miał poczucia wolności. Wręcz przeciwnie, prześladowało go wrażenie, jakby z jednego więzienia trafił do kolejnego – o mniejszym rygorze, ale w takim samym stopniu odbierającego mu prawo do własnego życia. Bo własne życie utracił osiem dni temu… Nie, utracił je znacznie wcześniej. Zaczęło wymykać mu się spod kontroli, gdy po raz pierwszy został zwabiony do poznańskiej kliniki pod pozorem zrobienia badań związanych z wprowadzeniem do sprzedaży prostagonu, nowego leku, który miał zmniejszyć prawdopodobieństwo zachorowania na raka prostaty. Przekonano go, że w obecnym stadium testów konieczne jest hospitalizowanie go. Początkowo przyszło mu na myśl, że jego wyniki wypadły źle, bo coś z jego organizmem jest nie w porządku. Podpisał przecież cały plik dokumentów, które informowały o dziesiątkach możliwych powikłań, niekorzystnych interakcji z innymi lekami i objawów, które powinny go zaniepokoić. Jednak nic go nie niepokoiło. Poza poczynaniami samych lekarzy. Kiedy stanowczo sprzeciwił się hospitalizacji, podstępnie i wbrew jego woli zamknięto go w najstarszym skrzydle kliniki. Ta część szpitala pamiętała jeszcze czasy jego powstania w 1911 roku. Gruntowny remont fragmentu budynku i jego wyposażenie sfinansowała niemiecka firma farmaceutyczna, dla której ta zasłużona dla mieszkańców Poznania placówka podjęła się prowadzenia badań. Jednak dyrekcji kliniki z pewnością do głowy by nie przyszło, że jedno ze szpitalnych pomieszczeń może stać się więzieniem dla niewinnego uczestnika medycznych testów.
Z kubkiem kawy w ręce Fitowski zaczął zwiedzać mieszkanie Marty. Zamierzał wydedukować, kim ona jest, a w zasadzie, jakie mogą być jej intencje w stosunku do jego osoby; przekonać się, czy jest godna zaufania. Salon urządzony był w nowoczesnym, minimalistycznym stylu. Najwięcej przestrzeni zajmowały biała, skórzana sofa, dwa fotele i szklana ława na aluminiowych nogach. Wielkie, szare, lśniące jak szkło kafle na podłodze częściowo przykrywał kremowy dywan, pod ścianą ozdobioną dużych rozmiarów abstrakcyjnym malowidłem w żywych kolorach stał rząd mebli wyposażonych w liczne szuflady i szafki. Na poczesnym miejscu, w drewnianej ramce, fotografia może siedmioletniej dziewczynki o radosnych, ciemnych oczach z kobietą i mężczyzną, pewnie rodzicami. Obok druga, ze zdjęciem dystyngowanego, siwowłosego pana z krótko przyciętą bródką, do którego tuli się ta sama dziewczynka kilkanaście lat później. Fotografia musiała być dosyć świeża, bo Marta wygląda na niej niemal tak samo jak obecnie.
Fitowski bez pośpiechu przejrzał szuflady, w których panował niezwykły porządek – zresztą jak w całym mieszkaniu – świadczący o tym, że właścicielka jest osobą dobrze zorganizowaną, poukładaną, wykazującą się dużym poczuciem estetyki; perfekcjonistką w każdym calu. Ich zawartość ograniczała się do rodzinnych pamiątek, dyplomów, dokumentów i drobnych przedmiotów jak okulary przeciwsłoneczne, aparat fotograficzny, magazyny dla kobiet; pamiątek z licznych, jak się można było zorientować, podróży. Dokumenty stwierdzały, że kobieta ma podwójne obywatelstwo, ukończyła w Polsce szkołę podstawową, lecz dalszą edukację odbyła w Niemczech, gdzie też zrobiła specjalizację z hematologii i otworzyła przewód doktorski. Jej korespondencję, przynajmniej tę prowadzoną w sposób tradycyjny, stanowiła pokaźna sterta listów pisanych męską ręką w języku niemieckim. Łatwo zorientował się, że ich autorem jest dziadek Marty, niejaki Wilhelm Fliegel, prawdopodobnie ów starszy pan z fotografii.
Apartament składał się z przestronnego salonu z ogromnym oknem przesłoniętym tylko prostą, tiulową firaną, aneksu kuchennego, sypialni i gabinetu, w którym oprócz komputera i pokaźnej biblioteczki zawierającej głównie książki naukowe i specjalistyczne czasopisma z interesujących panią hematolog dziedzin, nie było nic osobistego. Mieszkanie sprawiało wrażenie miejsca cokolwiek chłodnego, jakby zajmująca je kobieta nie potrzebowała ciepła, rezygnując z atmosfery domowej przytulności na rzecz wygody i funkcjonalności. Trudno też było z niego wyczytać, jakie ma zainteresowania, w czym gustuje, jak najchętniej spędza wolne chwile.
Wszystko to nie bardzo mu się podobało.
Marta zjawiła się przed południem. Do domu dotarła autobusem, otworzyła drzwi zapasowymi kluczami. Powitała go bladym uśmiechem, nie kryjąc zmęczenia.
– Całą noc byłam na nogach i jestem po prostu skonana – westchnęła.
Jej nos nie wyglądał najlepiej. Opuchlizna zaokrągliła go, przez co nie pasował do jej drobnej twarzy.
– Przepraszam za te drzwi… za uderzenie – bąknął, pomagając jej zdjąć zielony, wiosenny płaszczyk, jakby to on był gospodarzem w tym domu.
– Cóż, nie obyło się bez ofiar – uśmiechnęła się prawie wesoło.
– Czy wszystko poszło po pani myśli? – W szpitalu, gdy już byli w zmowie, mówił do niej na ty, ale poza nim wydało mu się to jakieś niestosowne.
– Może mów mi Marta – zachęciła.
– Dobrze, Marto. Tak rzeczywiście będzie prościej. – Podał jej dłoń i uścisnął, jakby dopiero teraz oficjalnie się sobie przedstawili.
– W sumie wszystko odbyło się zgodnie z planem, ale dzień miałam okropny. Najpierw przesłuchiwała nas straż, potem policja… Ale opowiem ci wszystko na spokojnie, gdy trochę odpocznę.
– W takim razie zrobię ci kawy… Jak widzisz rozgościłem się już u ciebie… I dzięki za ubranie. Masz naprawdę dobry gust.
Znikła w łazience, by po kwadransie pojawić się w zawoju z ręcznika na mokrych włosach i białej podomce. Z westchnieniem siadła na sofie i sięgnęła po filiżankę, którą przyniósł dla niej na tacy. Usadowił się w fotelu naprzeciwko. Patrzył jak popija gorący napar.
– Może chcesz się położyć?
– Nie. Zdążę jeszcze wypocząć. Dostałam pięć dni zwolnienia lekarskiego.
– Przepraszam, że tak cię potraktowałem, ale…
– Przecież sama cię o to prosiłam – przerwała mu z uśmiechem. – To było częścią mojego planu. A parę dni wolnego przyda mi się, żebym… – Łyknęła kawy i odstawiła filiżankę na szklany blat. – …żebym mogła zająć się tobą.
– Mną nie musisz się kłopotać. Radzę sobie całkiem nieźle od półtora wieku. Co najwyżej możesz wyjąć mi tę igłę. – Podciągnął rękaw marynarki, rozpiął mankiet koszuli i podwinął go, odsłaniając posiniaczone przedramię z wenflonem przyklejonym plastrem poniżej zgięcia łokcia.
Wstała, przyniosła z łazienki buteleczkę perfum i różowe waciki, a potem sprawnie usunęła wenflon, przemyła miejsce po nim, roztaczając wokół intensywny, słodki zapach, i przyłożyła kłębuszek waty.
– Przytrzymaj przez chwilę – poleciła.
Wyrzuciła wenflon do kosza na śmieci i wróciła na swoje miejsce na sofie. Podkurczyła nogi, wzięła СКАЧАТЬ