Iskry Czasoświatu. Krzysztof Bonk
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Iskry Czasoświatu - Krzysztof Bonk страница 4

Название: Iskry Czasoświatu

Автор: Krzysztof Bonk

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Зарубежная фантастика

Серия:

isbn: 978-83-7853-440-2

isbn:

СКАЧАТЬ zarządził. – A wy… – zwrócił się do aktorów w druciakach, przygotowujących się do sceny gwałtu. – Nie przeszkadzajcie sobie. Na mnie już czas. – Uśmiechnął się głupkowato. Aktorzy zastygli w bezruchu i przyglądali mu się uważnie. Wręcz pożerali go wzrokiem, jakby nigdy nie widzieli tak niemodnego, czerwonego swetra i dżinsowych spodni.

      W trakcie tego niewątpliwie zepsutego kadru, puszczona przez nich kobieta, wijąc się, podczołgała się do Grega. Zanosząc się płaczem, kurczowo oplotła ramionami jego nogi, jakby widząc w nim swego wybawiciela. Greg spoważniał – coś w tym wszystkim, czego doświadczał, przekraczało ramy absurdu. Spojrzał uważniej na leżącą u swych stóp półnagą, krwawiącą kobietę ze skołtunionymi włosami. Wpatrywał się w jej przerażone oczy. Coś w nim nagle pękło. Przeżuł w ustach przekleństwo. Dobył w dłonie spluwy i obnażając wściekle zęby, żałosnej parze aktorzyn wpakował po kulce w kostropate twarze. Padli na ziemię jak rażeni piorunem. Pozostali dwaj zamarli.

      – Dotarło, kto tu rządzi ?! – wydarł się dziko Greg. – Na kolana, psy! Albo… walić to! – Padły kolejne dwa wystrzały, tym razem w krocza pozostałych mieczników. Gdy mężczyźni wili się w kałużach własnej krwi, ranna kobieta dopadła jednego z nich i wpiła mu się zębami w ucho. Szarpnęła głową i wypluła kawałek odgryzionej małżowiny. Okaleczony mężczyzna wrzeszczał po angielsku w niebogłosy, zaś pobliski strzelec uśmiechnął się ujmująco do pastwiącej się nad nim kobiety. Odpowiedziała mu podobnym grymasem twarzy, uwidaczniając krzywe, zabarwione na czerwono zęby.

      – Kamera start! – Greg kopnął w brzuch bliższego sobie miecznika, tego z kompletem uszu. Obu dobił strzałem w skroń i wyszedł z szopy na zewnątrz. Oślepiło go słońce, a gdy przysłonił ręką czoło, ujrzał kilkunastu rycerzy na koniach. Żadnych wozów transmisyjnych, żadnych gapiów, żadnych kamer.

      Lecz Gregowi nie robiło już różnicy, czy kręcono tę rzeź, czy też nie. Czy był to rzeczywisty świat, czy wyimaginowany. Wypełniła go na wskroś żądna destrukcji siła. Poddał się jej; stał się aniołem śmierci, panem zniszczenia. Idąc przez zabłocone podwórze, raz za razem wypalał do rycerzy. Zapanował chaos – konie stawały dęba, zrzucając jeźdźców i wlokąc za sobą zastrzelonych nieszczęśników. Zaś Greg kroczył pomiędzy zbrojnymi niczym posłaniec śmierci, sprzedając im jej ostatnie pocałunki.

      W końcu rzeź dokonała się. Jej autor zastygł pośrodku zrytego końskimi kopytami podwórza usłanego stertą krwawych trupów. Uśmiechnął się lekko, wpatrując się w zgaszone ślepia uśmierconego przypadkiem rumaka. Jedno nie ulegało bowiem wątpliwości – to co się właśnie wydarzyło, spodobało mu się.

      I najwyraźniej nie tylko jemu. Z okolicznych domostw wychynęli ludzie w łachmanach. Ustawili się wokół niego w nierównym kręgu i oddali mu czołobitny pokłon.

      Nie minęło wiele czasu, a Greg raczył się porządnym, wiejskim jadłem. Na nierówno ciosanym stole, któremu nie dane było zaznać lakieru, rozłożono przed nim chyba wszystko, co znalazło się w okolicznych spiżarniach. Oprócz wyjątkowo smrodliwych serów, niespodziewany bohater zakosztował krwistego salcesonu, zawiesistej polewki z pokrzyw i podejrzanego pasztetu, zdaje się ze ślimaków, po którym dostał mdłości. Ponadto na stole zagościł okazały dzban cierpkiego wina.

      Zaspokajający głód Greg milczał. Nie odzywał się, odkąd wystrzelał całą tę rycerską hołotę. Lecz przypatrując się obsługującym go z oddaniem łachmaniarzom sam bacznie nadstawiał uszu.

      – Niech Archanioł Gabriel skosztuje czegoś jeszcze! – zwróciła się do niego po francusku postawna gospodyni, śmierdząca cebulą.

      – Tak, niech czuje się jak na ostatniej wieczerzy… Ekhem… to jest wieczerzy, jak z naszym Panem Najwyższym w niebiańskiej krainie – poprawił się staruszek w rogu pomieszczenia. Inni obecni w izbie, w sumie kilkanaście osób, także nie omieszkali podzielić się błyskotliwymi uwagami.

      – Zabić tylu Anglików, tych diabłów wcielonych!

      – Co myślicie? Potrafi też uzdrawiać chorych?

      – Wzmacniać jurność? Najświętsza Panienko… Ja tak tylko… W imię Ojca…

      – Może wskrzesza zmarłych? Moja ciotka akurat…

      – Dajcie mu odpocząć. Zstąpił z nieba, to daleka droga.

      – Skrzydła? Gdzie ma skrzydła?

      – Może są gdzieś w szopie?

      Wreszcie Greg objedzony do nieprzytomności wstał do stołu. Głośno beknął i zapytał:

      – Gdzie tu można spocząć?

      Jedna z gospodyń ukłoniła się nisko i dumnie wskazała drogę do sąsiedniej izby. Greg zapragnął choć na moment wyrwać się z tego obłędu. Zostać sam, odpocząć.

      Okazało się, że lichy pokój przyszło mu dzielić nie tylko z kornikami. Spod pierzyny na łóżku wystawała kobieca głowa, a po chwili spod kołdry wychyliły się jeszcze dwie młode białogłowy. Na ten widok gospodyni srogo zmarszczyła nad wyraz gęste brwi.

      – Archaniele Gabrielu, czy je przegonić? – zapytała.

      – Niech zostaną… – Przybysz poczuł, że musi się natychmiast położyć. – Pobłogosławię je, namaszczę… Przede wszystkim namaszczę…

      Kiedy Greg spoczął między gorącymi, młodymi ciałami, musiał coś przed sobą przyznać. Otóż szaleństwo, którego doświadczał, niosło ze sobą rozliczne pozytywy. A skoro tak, to po co mu tak zwany „normalny świat”? Pogładził dłońmi dwie pary dziewczęcych, jędrnych piersi, po czym utonął w cielesnej rozkoszy.

      Grega zbudziło pukanie do drzwi. Zaniepokojony otworzył oczy. Po kilku upojnych godzinach spędzonych w objęciach trzech wiejskich dam, nawet nie zorientował się, kiedy usnął.

      Widok podniszczonego pomieszczenia utwierdził go w przekonaniu, że nie nadszedł kres szaleństwa. Po wybudzeniu z męczącego snu, w którym śnił, że jest Alexem, włożył dłoń pod łóżko – tam, gdzie wcześniej odłożył spodnie, a w nich ukrytego Walthera i Glocka, coraz bliższych mu przyjaciół. Pod opuszkami palców wymacał chłodną stal i odetchnął z ulgą.

      – Wejść! – krzyknął.

      W otwartych drzwiach ukazała się znana mu już gospodyni. Miętosząc nerwowo brudny fartuch z nabożną czcią oświadczyła:

      – Templariusze.

      – Temp… Co…? – Greg zastygł z krzywym uśmiechem na twarzy.

      – Ludzie wieści szybko niosą, jak wiatr z obory smród. Może w tym miejscu się zbuduje nawet kaplicę jaką, albo nawet katedrę.

      – Ta, zaiste… święte miejsce… – Greg wspomniał niedawną, krwawą łaźnię i niewinną orgię zaraz potem.

      – Szlachetni panowie czekają…

      – Templariusze…? – Kobieta skinęła twierdząco głową. – Zaraz przyjdę…

      Greg został sam. Jego kochanki w międzyczasie gdzieś się ulotniły. Dokładnie sprawdził СКАЧАТЬ