Hayden War. Tom 1. Na Srebrnych Skrzydłach. Evan Currie
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Hayden War. Tom 1. Na Srebrnych Skrzydłach - Evan Currie страница 8

Название: Hayden War. Tom 1. Na Srebrnych Skrzydłach

Автор: Evan Currie

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Зарубежная фантастика

Серия:

isbn: 978-83-64030-74-1

isbn:

СКАЧАТЬ byli rzadkością. To w koloniach tropiciele funkcjonowali i kultywowali tradycje, choć obecnie ich praca wyglądała inaczej.

      Polowanie nie stanowiło priorytetu w tym miejscu. Lokalna fauna i tak nie nadawała się do jedzenia, tak więc zadanie Jerry’ego polegało bardziej na prowadzeniu naukowców tam, gdzie mogli spokojnie i owocnie prowadzić badania. Oczywiście musiał umieć posługiwać się bronią, jako że miejscowe zwierzęta nie należały do przyjaznych, ale wyglądało na to, że o przenośnym komputerze, który trzymał w dłoni, wiedział dużo więcej niż o karabinie czy strzelbie.

      – W zasięgu skoku od Ziemi istnieją nie więcej niż trzy światy, na których można zamieszkać – odparła Sorilla. – Świat Haydena wymaga trzech skoków, a w tym promieniu znaleźliśmy jedynie piętnaście światów, które w ogóle nadają się do zamieszkania.

      – A Świat Haydena najbardziej ze wszystkich przypomina Ziemię – dodał Jerry. – Znam tę historię.

      – No cóż, ktoś mógł szukać miejsca do zamieszkania – kontynuowała. – Na Ziemi nadal jest kilka państw, które mogłyby się o to pokusić.

      Jerry pokręcił głową.

      – Nie było cię tutaj podczas inwazji. To nie ludzie, to duchy.

      Sorilla nie odpowiedziała, przyglądając się miastu. Duchy nie istniały, to wiedziała z całą pewnością. Gdyby były, już by je na swojej drodze spotkała. Niektóre rzeczy, jakie widziała i zrobiła, z pewnością skierowałyby je na jej trop.

      Jednak przyglądając się swoim wzmocnionym wzrokiem najwyraźniej opuszczonej stolicy, musiała przyznać jedno – aglomeracja wyglądała obecnie jak miasto duchów.

      Pocąc się w tropikalnym upale, kobieta zaczęła nieco drżeć, ale starała się o tym nie myśleć.

      – Poczekaj tutaj.

      – Co? Gdzie się wybierasz?

      – Podchodzę bliżej – odpowiedziała. – Jeśli do rana nie wrócę, idź do obozu. Potrafię sama znaleźć drogę powrotną.

      Jerry spojrzał na nią.

      – Potrafisz jak jasna cholera! To sezon rozrodczy, do licha! Wejdziesz do nieodpowiedniego stawu i zostaniesz zjedzona żywcem, zanim jakiś kyraoptis zda sobie sprawę, że wcale mu nie smakujesz.

      – Mam wiadomości na temat lokalnej fauny, będę unikać wody – obiecała. – Po prostu zaczekaj na mnie.

      A potem odwróciła się i zeszła z pagórka. Po kilku chwilach zniknęła w dżungli. Jerry przyglądał się jej z podziwem, wiedząc, że przy całym swoim doświadczeniu jedynie z wielką trudnością mógłby dorównać sprawności jej ruchów.

      – Kurwa – szepnął, potrząsając głową. – Przeszedłem tyle kilometrów, zobaczyłem dom, a teraz muszę tu czekać.

      ***

      Nawet ciągle odczuwany ból głowy nie przeszkodził Sorilli przebyć sześciu kilometrów w czasie krótszym niż trzydzieści minut. Zatrzymała się, zanim opuściła osłonę dżungli, i znalazła miejsce, w którym mogła przeczekać, aż słońce schowa się za horyzont.

      Razem z Jerrym przeszli sto kilometrów w ciągu dwóch dni, a w zasadzie w półtora dnia, ale gdy zbliżyli się do miasta, musieli zwolnić. Teraz, gdy od budynków dzieliła ją odległość rzutu kamieniem, Sorilla znieruchomiała. Aktywny kamuflaż wbudowany w jej ubranie był teraz ciemnozielono-niebieski i opowiadał odcieniom otaczającym ją wielkim liściom. Wraz z upływem czasu i w miarę absorbowania przez materiał światła słonecznego robiło jej się coraz cieplej.

      Pierwszą zasadą przetrwania w środowisku wojennym jest trzymać głowę nisko. Stary sposób na pozostanie niezauważonym i najlepszy, jaki sierżant znała, polegał na niewysyłaniu czegokolwiek w stronę przeciwnika. Ani promieni świetlnych, ani radiowych, ani dźwięków – po prostu niczego. Słońce paliło ją pomimo osłony liści, ale Sorilla czekała. Żałowała, że musiała zostawić w obozie swój pancerz, aby naładowały się jego baterie.

      Uśmiechnęła się lekko i przycisnęła mocniej do drzewa, mając nadzieję, że stała się jeszcze trudniejsza do odróżnienia od tła. Martwienie się odrobiną potu i gorąca byłoby jednak przesadą.

      Patrzyła, jak cienie wydłużają się. Kiedy uznała, że nadszedł odpowiedni moment, oderwała się od gałęzi i z gracją zeskoczyła na ziemię. Zanim wyruszyła, łyknęła kilka tabletek przeciwbólowych, licząc, że wyprą ból z jej czaszki. W chwilę później ruszyła w stronę miasta, a budząca się do nocnego życia dżungla tłumiła i tak trudne do wychwycenia odgłosy jej kroków.

      Zbliżając się do stolicy, Sorilla poprawiła chwyt na karabinie szturmowym. Cały czas poruszała się wzdłuż budynków, obserwując cienie. Jej oczy miały zielonkawy poblask pod wpływem aktywnych OLED-ów. Cienka jak molekuła powłoka filtrowała spektrum świetlne, nakładając obraz w podczerwieni na pasmo widzialne. Z odległości kilku metrów blask przestawał być widoczny, jednak z bliska kobieta wyglądała niczym polujący demon.

      Z jej punktu widzenia rezultatem działania urządzeń był wielokolorowy obraz złożony tak z tego, co widoczne gołym okiem, jak i z emisji cieplnych. Beton był jednostajnie żółty, podczas gdy metale zmieniały już barwę z fioletowej na zimno niebieską, jako że oddawały ciepło szybciej.

      Żadnej formy życia. Po prostu cieplny obraz opuszczonego miasta duchów.

      Przesunęła się za róg z bronią przy ramieniu, patrząc przez przyrządy celownicze i omiatając kolejną ulicę i położone przy niej budynki łagodnymi, oszczędnymi ruchami broni. Nadal nic. Tylko cisza, która po odgłosach dżungli wydawała się jeszcze bardziej nienaturalna. Sierżant szybko posuwała się wzdłuż ulic, kierując się ku pierwszym budynkom noszącym ślady inwazji.

      To musiała być wieża transmisyjna mikrofal. Metalowa struktura była poskręcana i pogięta, zapadnięta w sobie, jakby została chwycona przez jakąś gigantyczną dłoń i zgnieciona. Sorilla szybko przestała liczyć budynki, które wydawały się tu nie pasować. Układ odłamków, same zniszczenia, wszystko znacząco odbiegało od obrazu, jaki spodziewała się zobaczyć.

      „To nie była bomba” – pomyślała, odbijając się do skoku od powyginanego talerza transmisyjnego. „Dziwne”.

      Ruszyła dalej, kierując się ku centrum, gdzie znajdował się następny obiekt z jej listy.

      Łącze obritalne zlokalizowano w samym centrum, praktycznie na rynku. Stanowiło ono najważniejsze miejsce każdej ze społeczności kolonialnych. To była ich więź z domem. Połączone było z prefabrykowaną kapsułą mieszkalną, umieszczoną na orbicie. Kapsuła służyła mieszkańcom, zanim osiedlili się na planecie.

      Podczas gdy koloniści przygotowywali się do życia na powierzchni, załoga techniczna i grupa dowódcza kotwiczyły kapsułę. Mające średnicę jednego metra i ściany grubości dziesięciu centymetrów węglowe łącze opuszczane było w dość ryzykowny sposób, a następnie kotwiczone w miejscu, które miało stanowić centrum kolonii. Po zakończeniu tego procesu silniki kapsuły wyłączano, a zadanie utrzymania jej na odpowiedniej wysokości przejmowała siła odśrodkowa СКАЧАТЬ