Poznań Fantastyczny. MIEJSKA PARALAKSA. Praca zbiorowa
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Poznań Fantastyczny. MIEJSKA PARALAKSA - Praca zbiorowa страница 9

Название: Poznań Fantastyczny. MIEJSKA PARALAKSA

Автор: Praca zbiorowa

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Зарубежная фантастика

Серия:

isbn: 978-83-7768-128-2

isbn:

СКАЧАТЬ za mną, to wszyscy wpatrują się we mnie. I krzyczą, że mam biec, a ja wiem, że mam biec. Patrzę na najwyższy blok w okolicy. Szesnaste piętro na szesnastym kilometrze maratonu. Na szesnastym piętrze szesnastopiętrowego bloku mieszkała Kama. Gapiliśmy się z balkonu, na cały Poznań. Tu Rataje, tam dalej centrum. Siedzieliśmy obok siebie, wiał wiatr, a jej długie włosy lekko muskały moje ramię. Siedzieliśmy tak i gapiliśmy się, i piliśmy piwo i wódkę, i raczej w ciszy niż w rozmowie. Tylko z pokoju słychać było muzykę, każdą, byleby tylko była. I tak nie słyszałem, tylko patrzyłem – na moją kobietę i na moje miasto, dosłownie pod moimi nogami. I tylko dziś mogę żałować, że tylko cisza z tego została.

      Biegnę szybciej niż potrzeba, brakuje już tej lekkości, ale nadal są rezerwy. Nie wiem, który jestem. Na pewno kilka tysięcy osób biegnie za mną. Przede mną ile? Dwieście osób? Kurwa, dwieście osób, nigdy bym w to nie uwierzył, a tak jest. Jest naprawdę. Parę tysięcy mnie goni i nikt z nich pewnie nie dogoni. A przede mną tylko kilkadziesiąt, góra kilkaset osób. Ja pierdolę. I już widzę, widzę moją ofiarę, z numerem startowym 1125. Przede mną biegnie. Broń bym wziął i rozjebał mu nogi i by nie biegł, zawsze za mną by biegł. A teraz jest przede mną, ale widzę, że mogę go dogonić.

      Punkt odżywczy, szybko próbuję złapać prawą dłonią kubek z wodą. Nie sięgam, wolontariusz uśmiecha się, a mi nie do śmiechu. Numer 1125 przede mną, ale też coś pije, też zwalnia, jakkolwiek by sprytny był, to zawsze straci sekundy. Przy kolejnym stoliku z wodą już jest w porządku, biorę potężny łyk, prawie nie zwalniając. Łyk jeden, łyk drugi i resztę wylewam na spoconą twarz. I kubek pod nogi. Wolontariuszka się uśmiecha. Uśmiecham się też, bo mi kogoś przypomina. Anię. Choć dziewczyna, co tu stoi z wodą, ma pewnie z 10 lat mniej. Ania wyglądała czasami na 15 lat. Nie wiem, czy to te blond włosy, zawsze w porządku, zawsze ułożone, nawet w największą wichurę. Czy to coś innego? Niebieskie oczy wpatrzone zawsze w odpowiednią stronę?

      Pamiętam, kiedy rozmawialiśmy kolejny już raz i zadzwonił jej chłopak, a jej oczy były wtedy smutne, choć bałem się jej to powiedzieć wprost. I, kurwa, uśmiechnęła się dopiero, gdy przestała rozmawiać przez ten telefon i spojrzała na mnie. I coś mówiła, że musi coś zrobić, bo, ja pierdolę, on nie ma na to czasu. Ja nic nie odpowiedziałem, tylko przytaknąłem, bałem się coś powiedzieć, bałem się zepsuć to, że się uśmiechała, a jakbym powiedział, to by się skończyło, powiedziałaby, żebym zajął się swoimi sprawami, a ona to wszystko wie i tak naprawdę jest szczęśliwa. Choć, ja pierdolę, nie była szczęśliwa, nie mogła być szczęśliwa, zawsze dla niego, nigdy dla niej, tak jej życie się toczyło. I się widzieliśmy, co jakiś czas, i często rozmawialiśmy, i w końcu powiedziałem, jak znów jej chłopak zadzwonił, a ona powiedziała, żebym zajął się swoimi sprawami i się nie angażował, a ona to wszystko wie i tak naprawdę jest szczęśliwa. Biedna Ania, nie była szczęśliwa. I biedna Ania nigdy już nie będzie szczęśliwa. A moglibyśmy razem, być szczęśliwi. A teraz nie ma jej, a ja jestem smutny. Nie widzę jej, widzę numer 1125 przede mną.

      Już tylko o krok ode mnie, krok staje się połową kroku, później chwila zawahania i znów cały krok, i pot napływa mi do oczu, i szczypie, i przecieram frotką czoło, i już jest lepiej, choć przez chwilę nic nie widziałem. I gość z numerem 1125 jest obok mnie. Uśmiecha się, chciałbym go wyprzedzić, lecz nie potrafię. Krok w krok. I nie gniewa się, uśmiecha się, a ja bym go chętnie zajebał, byleby tylko być przed nim. Za mną raczej nikogo nie ma, odwróciłem głowę parę minut wcześniej. Przede mną nikogo. Nie wiem, który jestem. I trudno, coraz trudniej mi się myśli i nie wiem, czy to dobrze, czy to źle, że jestem tu, gdzie jestem, nie wiem, czy dobrze mi idzie, czy nie, jaki będę miał czas. Może walczę o pierwsze miejsce, może o miejsce numer 6000. Nieważne, bo tu są tylko dwa miejsca – to lepsze i to gorsze, bo biegnie już tylko nas dwóch. On i ja. I on się uśmiecha, a ja nie chcę, ale się przełamuję, uśmiecham się też. Pierdolone, społeczne zwyczaje, ale odpowiadam mu kurtuazyjnym uśmiechem. Widzę, że chciałby mi coś powiedzieć, ja też mógłbym mu coś powiedzieć. Nie mamy jednak sił, ani on, ani ja. Trudno się oddycha, nikt nie myśli o rozmowie. Nie myślę już o dziewczynach, choć mijam kolejne bloki, domy i mieszkania, które coś dla mnie znaczą. Znaczyły. Sypialnie i łóżka, naznaczone kobiecymi imionami, chwilami, nami. Czasami nie łóżka, tylko blaty stołów, chłodna podłoga. Mijam te mieszkania, pamiętam Darię, Agatę, Martę. Na pewno jeszcze ktoś, nie mam, nie mam sił myśleć, z trudem wyłapuję mijane tablice oznaczające kilometry trasy. Trzydzieści dwa, trzydzieści trzy. Z trudem nadążam, a on niezmordowany, a przecież muszę go wyprzedzić. Dobrze z oczu mu patrzy, może ma żonę, może chodzą co niedzielę do kościoła, a później do parku, może ona czeka na niego i jeszcze dziś z dumą zasiądą razem do stołu. Kościsty blondyn, kręcone włosy, bez zarostu i błękitne oczy, z których dobro patrzy. I obok ja, z szatańskim spojrzeniem zdaje się. Choć nie teraz. Teraz w moich oczach, na twarzy, w każdym geście, nie ma nic etycznie dobrego ani złego. Jest tylko zmęczenie, niewyobrażalne zmęczenie.

      Ściana.

      Ściana, nic więcej nie ma, nie ma już nawet resztki sił, żeby przebiec. Z trudem łapię powietrze i pewnie bym odpadł, odpuścił, zatrzymał się prawie, gdyby nie on. Numer 1125, w końcu u niego też wyrysowuje się zmęczenie, w końcu też widać trud. I chyba obydwaj zwalniamy, choć nie czujemy tego dobrze.

      Tracimy siły, tracimy hektolitry potu i na pewno zwalniamy. I każdy krok wymaga siły, i na pewno nie biegniemy już tak, jak biegliśmy. Nogi nie układają się jak na obrazkach, jak w podręcznikach, i na pewno będziemy źle wyglądać na zdjęciach. Jak zombie, ze splątanymi nogami, bez gracji i bez lekkości, która towarzyszyła na początku. I jeszcze ten chujowy wyraz twarzy. Mojej twarzy. Jego twarzy. Sandra, Kama, Agata, Ania, Daria, Marta. I był jeszcze ktoś. Imienia zapomniałem. Trzydziesty piąty, trzydziesty szósty, trzydziesty siódmy. Ściana przekroczona, przekroczona granica dobrego smaku i granica moralności. I bardzo chciałbym przekroczyć linię mety, ale nie w ogóle – chciałbym przed nim. A on się ciągle uśmiecha.

      Jeżyckie ulice, obite i opite, paskudne mordy przyglądają się, jak biegnę, a obitym i opitym mordom towarzyszą wygładzone i trzeźwe, choć też paskudne mordy hipsterskiej młodzieży leniwie rozłożone na wąskich ulicach, „przed” i „między” kamienicami. Z trudem w głowie buduję myśli, dłuższe niż na kilka zdań. Kilka chwil, kilka pomysłów, choć z drugiej strony wydaje mi się, że w głowie układam całe życie. Od początku do końca, wszystkie warianty, wszystkie wyjścia, pomysły i ścieżki. Wszystko, co udało się spierdolić, i te epizody, kiedy nie zjebałem, epizody, kiedy wszystko wyszło i mogłem być szczęśliwy. I wszystko się miesza. Chaos. Czterdziesty pierwszy kilometr.

      Szkoda, szkoda by było znów spierdolić. Chaos. Znów coś poszło nie tak. W mojej głowie ułożyłem sobie inaczej i tam wszystko gra, wszystko jest dobrze i zawsze wygrywam. Razem jemy śniadanie, uśmiechamy się do siebie, całujemy czule, robimy coś, razem. Szkoda, że się już nie spotkamy.

      Czterdziesty pierwszy kilometr i pięćset metrów. Około. Nie. Nie razem, osobno. Już.

      Czterdziesty drugi. Nie wiem, co się dookoła dzieje. Miarowy krok. Krok w krok, drugi krok w krok, razem ze mną, obok mnie, krok w krok, równo. Hałas, dookoła ludzi hałas. Niebieskie buty równo. Z zielonymi. Krok w krok. Nie mam sił, patrzę gdzie indziej. Dookoła. Choć czuję setki ludzi dookoła. Nie razem, osobno. Już osobno.

      Czterdziesty drugi kilometr. I metry. 190. 191. 192. 193. 194. 195. Mniej więcej tyle, kołyszę СКАЧАТЬ