Название: Poznań Fantastyczny. MIEJSKA PARALAKSA
Автор: Praca zbiorowa
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Зарубежная фантастика
isbn: 978-83-7768-128-2
isbn:
Biegacz
Bartłomiej Grubich
Bartłomiej Grubich, rocznik 1985, mieszka w Poznaniu, choć urodził się i sporo życia spędził w Bydgoszczy. Na co dzień pracownik dużej firmy, okazjonalnie współpracownik czasopisma „Nowy Obywatel”. Wegetarianin. Biegacz, choć raczej „niedzielny”. Nie przeklina. Wcześniej nie pisał opowiadań, ale w 2014 roku zaczął, co przyniosło mu zwycięstwo w konkursie „Poznań Zły” za opowiadanie Ubezpieczyciel. W 2015 roku też chciałby coś napisać. Być może, kiedy czytasz te słowa, już coś napisał. Być może nie, bo po pracy, zamiast pisać, poszedł na piwo. Można go o to zapytać via e-mail [email protected] lub Facebook.
Co pan tak ucieka? Pomożesz, panie sąsiedzie? – zapytała, stojąc w rozkroku pomiędzy drugim a trzecim stopniem schodów.
– Jasne – odpowiedziałem. Wziąłem siatki i pomogłem sąsiadce. – Nie uciekam, śpieszę się. W maratonie dziś biegnę – wyjaśniłem. – Nie uciekam, tylko biegnę. – Zaśmiałem się.
W wielkim, kurwa, poznańskim maratonie. Choć uciekałem. Stara baba, w wieku niewyobrażalnie zaawansowanym, z którą nie rozmawiałem nigdy więcej niż o pogodzie w windzie, wiedziała to lepiej niż wszyscy. Uciekałem, uciekałem. A czas uciekał mi.
Start, linia startu. Ścisk, pogoda najgorsza. Upał, słońce jak na tę porę roku zaskakujące. Zdaje się, że nigdy takie nie było. Nie mogło być. Wakacyjna opalenizna już dawno zeszła ze skóry. Dziewczyny chodzą do solarium, żeby dalej, żeby móc, żeby wciąż wyglądały. Tak jak wtedy, w czerwcu, lipcu, sierpniu, gdy trzeba się za nimi oglądać. Inaczej nie można. Sukienki, spódniczki, kto je rozróżnia. Nieważne. Ważne co innego, że wodzą na pokuszenie i nie można inaczej. Nie można przejść obojętnie, najlepiej byłoby się zatrzymać i patrzeć. Na zawsze zatopić się spojrzeniem. I tylko szkoda, że najczęściej patrzy się na nie, patrzy za nimi, ale one nigdy nie patrzą. Patrzą tylko tak, żeby się na nie patrzyło. Patrzą, żeby zabić, każdego naiwnego faceta. A każdy facet jest naiwny, w obliczu sukienek i spódniczek. Sukienek i spódniczek. Znów nie rozróżniam.
Zostawiam ciuchy, w depozycie, uśmiecham się do innych, oni do mnie. Nikt charakterystyczny, nikogo nie znam. Koszulki kojarzę, z różnych zespołów, niektóre kojarzę, biegają grupami, ekipami, załogami i machają sobie bardziej szczerze niż pozostałym. Miłe, biegałbym też, ale nie wiem, z kim, w jakich barwach. Zresztą bieganie to samotność. Bez samotności się nie liczy, biegniesz i masz wyjebane na wszystko, ale myślisz dużo. Przemyślasz swoje życie, nie ma innej opcji. W nocy najlepiej. Samotność absolutna, jak widzisz na odległość pięciu metrów i mijasz ludzi, ale mijasz jednego człowieka na pół godziny. Wtedy jest miło, nie musisz z nim rozmawiać, ważne, że ktoś jest. Ktoś jest, a ty nadal jesteś samotny tak jak nigdy dotąd. Kto nie biegał, nigdy nie był samotny. Nigdy tak naprawdę.
Linia startu, ustawiam się raczej z przodu, bo mogę i potrafię szybko biec. Długo. Jak zacznę biec, już znów może będę sam. Póki co są tysiące osób dookoła. Jakieś 8 tysięcy biegnie. 8 tysięcy plus ja. I kibice, przyszli, nie wiem, po co, dlaczego. Rodzina, chłopak, dziewczyna, znajomy, znajoma biegną, więc trzeba przyjść i się pokazać, pokazać wsparcie. Pierdolę to. Pierdolę, jak ktoś chce postać na chodniku, a nie łapie idei. Nie raz wyjaśniałem, mówiłem, że fajnie być zmęczonym, a zajęcie miejsca numer 5212 to nie jest żenada i smutek, że to nie o to chodzi, że nie płacę 100 złotych czy więcej, żeby dostać butelkę wody i móc pobiegać. Płacę za coś więcej, choć czasami trudno to nazwać. Nigdy bym, kurwa, nie zapłacił 100 złotych za butelkę wody. I nawet za sam medal. Choć bez medalu w takim biegu bym nie biegł.
I na linii startu, wciąż, po lekkiej rozgrzewce, czekam. 8 tysięcy osób czeka, a kibice obok czekają na show. Stoję, rozgrzewam się. Obok mnie ładna dziewczyna, patrzę, jak się rozciąga. Powinna po biegu, nie przed. Spierdoli ten bieg, ale jest ładna. Gdyby biegała szybciej, chętnie bym biegł za nią, gapił się na nią cały czas. No, ale ona będzie biegła wolno albo za szybko i na dwudziestym kilometrze zacznie iść, żeby nie paść na ryj. Na śliczną buzię znaczy się, twarz, którą chciałbym chociaż musnąć dłonią, na chwilę, pół minuty, 10 sekund, palcem, przejechać, odgarnąć jej czarne włosy. Nie patrzy na mnie, nie uśmiecha się. Najgorszy typ, skupia się, jakby miała wygrać, a przecież przegra. I za rok nie pobiegnie, nigdy już. Mogłaby się chociaż uśmiechać. I co ona tutaj robi, powinna być bardziej z tyłu.
Nie słyszę, ale już po strzale. Strzale na start. Na początku powoli, nie biegnę w sumie, idę, tyle osób, co najwyżej dwa kroki, długie kroki do przodu. Jednak kroki, nie biegnę. Nie jestem pierwszy, tych z przodu jednak widzę. Czarni, dziesięciu takich, może nawet dwudziestu, renoma biegu wzrosła, pchają się na przód, pchają się do nagród i wszyscy biali za nimi, a ja jeszcze dalej niż najlepsi biali. Jednak więcej osób za mną niż przede mną. Ulga.
Biegnę Grunwaldzką, już mogę biec, kibice dookoła, lecz słabo ich widzę, choć dobrze widzę, że są. Kurwa, wbiega mi pod nogi, nienawidzę. Psuje ten moment, kiedy mogę spojrzeć na lewo, na prawo, do góry, zamknąć oczy i czuć ekscytację początku, gdzie nie ma innego wyjścia, jak dobiec, gdzie dziesiątki przebiegniętych ścieżek łączą się w jedną, zamkniętą trasę. Trasę maratonu. Ale nie mogę o tym myśleć, bo ten mi, kurwa, wbiegł pod nogi, ja pierdolę. Tak łatwo się przewrócić, głupio by było, zaciskam zęby, udaję, że mi nie przeszkodził. I tak go łatwo wyprzedzę. Między dziesiątym a piętnastym kilometrem. On jeszcze tego nie wie. I będę mógł spojrzeć ze spokojem na lewo i prawo, i do góry. I zamknąć oczy, nie słyszeć nic oprócz miarowego oddechu, który po prostu jest. Nie jest wytrenowany, nie jest udoskonalony. Po prostu jest, idę, biegnę, oddycham. Ale to jeszcze nie dziesiąty kilometr. Dopiero pierwszy, drugi, czwarty. Kurwa, stadion właściwie przeoczyłem, a biegłem po nim. W nim. Po nim. Przebiegłem.
Piąty kilometr. Czuję, ale nie ma jeszcze bólu. Szósty to samo. Pewnie jeszcze trochę. Póki co skrzyżowanie ulic, przypominam sobie. Na rogu mieszkała dziewczyna. Przystanek tramwaju numer 7, a teraz przystanek kilometra numer 6. Napierdalam dalej, rozrzedziło się, biegnie się wygodnie, choć upał daje się we znaki. Czarne włosy, ciemna karnacja, brąz, mocny brąz, nie wyglądała na Polkę, a rodaczka z dziada pradziada. I oczy, kurwa, czarna czarność. I nago jeszcze lepiej, piersi, przeciągając dłonią po jej piersiach, zanim pierdoliliśmy się bez wytchnienia, choć i bez ekscesów. Raczej w standardzie, miłym, ale tradycyjnie, wbrew temu, co mówiła, a mówiła dużo, pewna siebie była, jak się uśmiechała, to raczej z dystansem i bezwzględną ironią. I można było się jej bać, i potem można było być zawiedzionym, ale z takim wyglądem, kurwa, można było wiele wybaczyć.
Przypominam sobie wszystko, klub, „cześć”, „cześć” i potem poszło, choć nie mieliśmy wspólnych tematów. Ale ona wiedziała więcej, widziała, kojarzyła mnie. Nie wiem skąd, ale cieszyło mnie to. I to, że zadawała mocne pytania, myliła się, ale nie bała się pomylić, zadając pytania jak szpilki. Ostre, cięte, i dawała też ostre i cięte odpowiedzi. I tak jak mówię – myliła się, lecz zadając fundamentalne pytania, myślałem, musiałem, i nie wiem, czy wtedy właśnie byłem szczęśliwy, gdy pytała o wcześniejsze szczęście, a ja nie mogłem odpowiedzieć, bo chyba nie byłem wcześniej szczęśliwy. Nie tak naprawdę. Ale i z nią nie byłem, ale jak СКАЧАТЬ