Listy z podróży do Ameryki. Генрик Сенкевич
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Listy z podróży do Ameryki - Генрик Сенкевич страница 27

Название: Listy z podróży do Ameryki

Автор: Генрик Сенкевич

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Поэзия

Серия:

isbn: 978-83-270-1547-1

isbn:

СКАЧАТЬ łączą się przez wspaniałą, najszerszą może na świecie rzekę Świętego Wawrzyńca. Rankiem nazajutrz przybyliśmy do Detroit, miasta leżącego w Michiganie, niedaleko Erie, nad rzeką łączącą wody Huronu z Erie. O tym Detroit wiedziałem z geografii tylko, że istnieje, więcej nic. Jakież więc było moje zdziwienie, gdy wyszedłszy z dworca na ulicę, ujrzałem miasto ogromne, niezmiernie schludne i tak piękne, jakiego dotąd nie widziałem w Ameryce. Godzina była ranna, więc wszystko spało jeszcze. Szliśmy wielką ulicą, pełną kościołów, jak się zdaje, katolickich. Po obu stronach ulicy stały nie zwykłe z czerwonej cegły domy, ale śliczne pałacyki oddzielone od ulicy złoconymi sztachetami. Za sztachetami widać było klomby zieleniejących się już kwiatów, jodły i ciemnozielone piramidalne świerki, między którymi odbijały wdzięczne białe ściany i umalowane różową zorzą wielkie szyby pałacyków. Gdzieniegdzie przed domami Murzyni robili porządek śpiewając z cicha i paląc fajki. Wyszliśmy na obszerny plac stanowiący rynek miejski. Na środku jego wznosił się piękny posąg któregoś z generałów ostatniej wojny z Południem. Naokoło zwykłe już kamienice, ale wspaniałe i ozdobne, z ogromnymi sklepami, których okiennice nie były pozamykane. Rynek wrzał już życiem. Wozy zaprzężone mułami hurkotały po bruku wioząc warzywo. Wróciliśmy wreszcie na dworzec. Pociąg odchodził za pół godziny; mieliśmy więc jeszcze czas zjeść śniadanie, na które dano nam bardzo dobrą zupę ze ślimaków gotowanych na mleku. Do śniadania usługiwał nam Metys. Pierwszy to raz widziałem człowieka, w którego żyłach płynęła krew indyjska. Był to dżentelmen dobrego wzrostu, o czerwonawej skórze, grubych, prostych włosach, tak czarnych, że przechodziły aż w kolor błękitny, i dobrotliwej twarzy. Czoło miał wąskie, kości policzkowe trochę wystające, zresztą rysy dość regularne, przypominające twarze naszych druciarzy. Za każdym wydanym mu zleceniem powtarzał z powagą: "Yes, sir!", i usługiwał równie zręcznie, jak szybko. Kiedy po śniadaniu wsunąłem mu, sprzecznie ze zwyczajami amerykańskimi, w rękę napiwek, spojrzał nań, potem zawoławszy: "O! yes, sir!" uśmiechnął się uradowany i z własnej ochoty zaniósł nam futra i podróżne torby do wagonu. Ruszyliśmy przez stan Michigan ku jezioru tegoż nazwiska, nad którego południowozachodnim krańcem leży Chicago. Kraj, przez który przejeżdżałem, niezmiernie podobny do Prus polskich. Mnóstwo większych i mniejszych jezior, rzek, strumieni, nadzwyczajna obfitość wód; słowem: wszędzie widać, że jest to jedno wielkie pojezierze, ponad którym przed wielu laty szumiały fale. Lasy wszędzie dość wielkie. Bliskość wielkich zbiorów wody działa widocznie ocieplająco na klimat, bo śniegu nie widzieliśmy prawie nigdzie, drzewa po lasach wypuszczały pędy wiosenne, a trawa zieleniła się na niskich łąkach. Od czasu do czasu zapuszczałem wzrok w głąb kraju, ciekawy, czy nie ujrzę gdzie czerwonoskórych, których liczne pokolenia żyły niedawno jeszcze koło jeziora, a jedno z nich zostawiło w nazwie Huron wieczną po sobie pamiątkę; ale znikły nawet ich ślady. Nie ma ich nie tylko w Michigan, ale w sąsiednim Ohajo (Ohio), Indianie i Illinois. Indianin, dzik, niedźwiedź, kujota i jaguar ustępują coraz dalej i dalej na zachód przed białymi lub giną w rozpaczliwej z nimi walce. We dwadzieścia cztery godzin po wyjeździe z Detroit przybyliśmy wreszcie do Chicago. Ogromne to miasto leży na południowo-zachodnim brzegu jeziora Michigan i stanowi port dla wszystkich statków krążących między Kanadą a Stanami Zjednoczonymi. Przed kilku zaledwie laty zostało prawie zupełnie zniszczone przez pożar; odbudowywa się jednak na nowo z niepojętą szybkością. Wszelako tu i ówdzie widać jeszcze ślady pożogi. Gdy przyjechaliśmy, zapadł wieczór; mimo to natychmiast wyszedłem z hotelu na ulicę. Po rozczarowaniu, jakiego doznałem w New Yorku, po brudach i nieładzie osławionego "Empire City", Chicago robi wrażenie i przyjemne, i majestatyczne. Miasto imponuje. Ulice nadzwyczaj szerokie, domy wszędzie ogromne, poważne, budowane i urządzone z przepychem; chodniki, wysoko wzniesione nad poziom ulicy, zadziwiają szerokością i ogromem płyt kamiennych, z których zostały ułożone. Słowem: wszystko tu ogromne; rzekłbyś: miasto zbudowane przez olbrzymów i dla olbrzymów. Ma ono swoje cechy oryginalne. Znać, że jest nowe, budowane według najnowszych wymagań. Czytałem kiedyś opis fantastyczny miast, tak jak one będą wyglądać w wieku XX. Otóż Chicago przypominało mi ten opis. Wszystko tu prawidłowe, prostopadłe, prostokątne, wszystko pod sznur; wszędzie nie znane jeszcze gdzie indziej ulepszenia. Po wszystkich ulicach krzyżują się szeregi słupów telegraficznych o ogromnej ilości drutów. Na sznurach, również drucianych, poprzeciąganych między domami w poprzek ulicy, wiszą szyldy z rozmaitymi napisami. W mroku wieczornym, który nie dozwalał dojrzeć drutów, szyldy owe wydawały się jak gdyby zawieszone w powietrzu. Spojrzawszy w głąb ulicy widzisz ich całe szeregi większych i mniejszych, o rozmaitych barwach; rzekłbyś: miasto przystroiło się chorągwiami, jakby na jaką uroczystość.

      Na chodnikach ruch ogromny. Tłumy ludzi białych i kolorowych biegną w rozmaite strony z tym czysto amerykańskim pośpiechem oznaczającym zacietrzewienie się handlowe; środkiem ulicy ciągnie mnóstwo powozów i fiakrów, słychać dzwonki tramwajów, nawoływania woźniców; wszędzie ścisk i wrzawa, zdradzająca wielką bujność życia tego młodego miasta. Wieczór wreszcie zapadł zupełny, ale widno było jak w dzień od tysiącznych płomieni gazowych. Wystawy olbrzymich sklepów płonęły jakby istne ogniska. Wybrawszy pierwszą lepszą ulice szedłem, gdzie mnie oczy poniosą. W niektórych miejscach szeregi domów przerywały się nagle, a natomiast widać było puste place pokryte okruchami cegły i rumowiskiem, oznakami niedawnego pożaru. Miejscami zdawało się, że tu zakładają nowe jakieś olbrzymie miasto. Jakem okiem mógł dojrzeć rusztowania i rusztowania, nie wykończone domy spoglądające pustymi jamami okien, wszędzie mury spiętrzone jedne nad drugimi, stosy cegły i wapna; aż oto dalej znów ulica, już wybudowana i wykończona; słychać turkot i wrzawę ludzi, błyszczą płomienie gazowe, słowem: miasto odrodzone jak Feniks z popiołów. Co przede wszystkim uderza w tych miastach amerykańskich, to ich żywotność, a zarazem nieprawdopodobna niemal energia mieszkańców. Przyszedł pożar, niesłychany w nowszych czasach: miasto spłonęło jak nabój prochu; mieszkańcy rozproszyli się, handel upadł, przemysł również; majątki poszły w ruinę, ludzie, bez dachu, chleba… Potem upłynęło kilka lat; miasto już stoi na dawnym miejscu; czterysta tysięcy mieszkańców znajduje w nim pracę i życie; wznoszą się domy, pałace, kościoły, fabryki, hotele, sklepy; kwitnie zamożność, wre ruch, praca i życie; za kilka jeszcze lat już i śladów pożogi nie będzie – a spali się miasto jeszcze raz, to i odbudują go jeszcze raz, jeszcze dwa i dziesięć razy, bo energia tych ludzi przezwycięża wszelkie nieszczęścia i wszelkie wypadki.

      Nadzwyczajny swój wzrost zawdzięcza jednak Chicago prócz energii mieszkańców jeszcze i przepysznemu położeniu handlowemu. Leżąc nad Michiganem ta królowa jezior panuje nad całym systemem wód łączących Kanadę ze Stanami Zjednoczonymi. Cały handel owych mórz wewnętrznych leży bezpośrednio w jego ręku. Można rzec, że jest to port położony we wnętrzu lądów, dlatego też ciągnie jednocześnie korzyści tak z lądowego jak i z portowego swego położenia. Następnie, jako wielkie miasto, najdalej wysunięte na zachód na kolei Dwóch Oceanów, łączy New York z San Francisco, cywilizację z Dalekim Zachodem. Wschód wysyła produkta swego przemysłu, zachód produkta naturalne, Chicago zaś jest wielkim targowiskiem, gdzie się odbywa zamiana.

      Idąc ulicą gdzie mnie oczy poniosą, wszedłem w dzielnice pustsze i cichsze. Potem miasto urwało się jakby ucięte, a natomiast zobaczyłem toń Michiganu. Osrebrzone światłem księżyca fale łamały się o niski bulwark, tuż pod mymi nogami. Z dala szumiał gwar miasta, a tu spokojniej było, przestronniej, powietrzniej, ciszej, tylko plusk wody, a od czasu do czasu gwizdanie dalekiego parowca przerywały uroczystą i bardzo poetyczną ciszę. Wróciłem wreszcie do hotelu, tak zwanego Palmerhouse, gmachu zbitego z wielkich płyt marmurowych, z prawdziwie babilońskim przepychem. Wszystko kapie tu od złota, jedwabiów i aksamitu. Oczy moje, nawykłe przed chwilą do pustej i mrocznej przestrzeni wód, mrużyły się pod nadmiarem światła i owego zbytku kipiącego jak bukiet piany na kielichu szampana. Ale też ten hotel to największa osobliwość Chicago. I tu, jak we wszystkich miastach Ameryki, nie masz pamiątek historycznych, zaklętych w kamień lub marmur СКАЧАТЬ