W pustyni i w puszczy. Генрик Сенкевич
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу W pustyni i w puszczy - Генрик Сенкевич страница 18

Название: W pustyni i w puszczy

Автор: Генрик Сенкевич

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Поэзия

Серия:

isbn: 978-83-270-1555-6

isbn:

СКАЧАТЬ w ramię Idrysa.

      – Zatrzymaj karawanę.

      – Dlaczego? – zapytał Sudańczyk.

      – Dlatego, że chcę przesiąść się na wielbłąda małej bint i dać jej wody.

      – Dinah ma większą gurdę od mojej.

      – Ale jest łakoma i pewnie ją wypiła. Musiało się też nasypać dużo piasku do siodła, które uczyniliście podobnym do kosza. Dinah nie da sobie z tym rady.

      – Wiatr zerwie się za chwilę i znów wszystko zasypie.

      – Tym bardziej mała bint będzie potrzebowała pomocy.

      Idrys uderzył batem wielbłąda – i przez chwilę jechali w milczeniu.

      – Czemu nie odpowiadasz? – zapytał Staś.

      – Bo się namyślam, czy lepiej przywiązać cię do siodła, czy związać ci ręce z tyłu.

      – Oszalałeś!

      – Nie. Ale odgadłem, coś chciał uczynić.

      – Pogoń i tak nas doścignie, więc nie potrzebuję tego czynić.

      – Pustynia jest w ręku Boga.

      Umilkli znowu. Grubszy piasek opadł zupełnie; pozostał w powietrzu tylko subtelny, czerwony pył, i coś w rodzaju śreżogi, przez którą słońce przeświecało jak miedziana blacha. Ale widać już było dalej. Przed karawaną ciągnęła się teraz płaska równina, na której krańcu bystre oczy Arabów dostrzegły znów chmurę. Była ona wyższa od poprzedniej, a prócz tego wystrzelały z niej jakby słupy, jakby olbrzymie rozszerzone u góry kominy. Na ten widok zadrżały serca Arabów i Beduinów, albowiem rozpoznali wielkie wiry piaszczyste. Idrys podniósł ręce i zbliżywszy dłonie do uszu począł bić pokłony nadlatującemu wichrowi. Jego wiara w jedynego Boga nie przeszkadzała mu widocznie czcić i bać się innych, albowiem Staś usłyszał wyraźnie, jak mówił:

      – Panie! my dzieci twoje, a więc nie pożresz nas!

      A "pan" właśnie nadleciał i targnął wielbłądami z siłą tak straszliwą, że omal nie poupadały na ziemię. Zwierzęta zbiły się teraz w ciasną gromadę, z głowami zwróconymi w środek ku sobie. Poruszyły się całe masy piasku. Karawanę ogarnął mrok głębszy niż poprzednio, a w tym mroku przelatywały obok jeźdźców jakieś jeszcze ciemniejsze, niewyraźne przedmioty, jakby olbrzymie ptaki lub rozpędzone wraz z huraganem wielbłądy. Lęk ogarnął Arabów, którym zdawało się, że to są duchy zaginionych pod piaskami zwierząt i ludzi. Wśród huku i wycia wichru słychać było dziwne glosy podobne do szlochania, to do śmiechu, to do wołania o pomoc. Lecz to były złudy. Karawanie groziło stokroć straszniejsze, rzeczywiste niebezpieczeństwo. Sudańczycy wiedzieli dobrze, że jeśli który z wielkich wirów tworzących się ustawicznie w łonie huraganu pochwyci ich w swe skręty, to postrąca jeźdźców i porozprasza wielbłądy, a jeśli załamie się i zwali na nich, wówczas w mgnieniu oka usypie nad nimi olbrzymią piaszczystą mogiłę, w której będą czekali, póki następny huragan nie odwieje ich kościotrupów.

      Stasiowi kręciło się w głowie, tchu brakło w piersiach i oślepiał go piasek. Ale zdawało mu się chwilami, że słyszy płacz i wołanie Nel, więc myślał tylko o niej. Korzystając z tego, że wielbłądy stały w zbitej kupie i że Idrys nie może na niego uważać, postanowił przeleźć po cichu na wielbłąda dziewczynki, już nie dlatego, by uciekać, ale by jej dać pomoc i dodać odwagi. Zaledwie jednak wziął nogi pod siebie i wyciągnął ręce chcąc schwycić za krawędź Nelinego siodła, szarpnęła nim olbrzymia pięść Idrysa. Sudańczyk porwał go jak piórko, położył przed sobą i począł go krępować palmowym powrozem, a po związaniu mu rąk przewiesił go przez siodło. Staś ścisnął zęby i opierał się, jak mógł, ale na próżno. Mając wyschłe gardło i zasypane usta, nie mógł i nie chciał przekonywać Idrysa, że pragnął przyjść tylko z pomocą dziewczynce, nie zaś uciekać.

      Po chwili jednak czując, że się dusi, począł wołać zdławionym głosem:

      – Ratujcie małą bint!… ratujcie małą bint!

      Lecz Arabowie woleli myśleć o własnym życiu. Wieja uczyniła się tak straszna, że ani nie mogli usiedzieć na wielbłądach, ani wielbłądy ustać na miejscu. Dwaj Beduini oraz Chamis i Gebhr zeskoczyli na ziemię, aby trzymać zwierzęta za postronki przywiązane do kantarów pod ich szczęką dolną. Idrys zepchnąwszy Stasia w tył siodła uczynił to samo. Zwierzęta rozstawiały jak najszerzej nogi, by oprzeć się wściekłej wichurze, ale brakło im sił i karawana, smagana żwirem, który zacinał jakby setkami biczów, i piaskiem; który kłuł jak szpilkami, poczęła to powolniej, to pośpieszniej kręcić się i cofać pod naporem.

      Chwilami wicher wyrywał doły pod jej nogami; to znów piasek i żwir, obijając się o boki wielbłądów, tworzyły w mgnieniu oka kopce sięgające do ich kolan i wyżej.

      W ten sposób płynęła godzina za godziną. Niebezpieczeństwo stawało się coraz straszliwsze. Idrys zrozumiał wreszcie, że jedynym zbawieniem będzie siąść na wielbłądy i lecieć z wichrem. Ale byłoby to wracać w stronę Fajumu, gdzie czekały na nich sądy egipskie i szubienica.

      "Ha! trudno – pomyślał Idrys. – Huragan wstrzymał także i pogoń, a gdy ustanie, puścimy się znów na południe".

      I począł krzyczeć, by siadano na wielbłądy.

      A wtem zaszło coś, co zmieniło całkiem położenie.

      Oto nagle mroczne, prawie czarne chmury piasku prześwieciły się sinawym światłem. Ciemność potem uczyniła się jeszcze głębsza, ale jednocześnie wstał śpiący na wysokościach i zbudzony przez wicher grzmot i począł przewalać się między Pustynią Arabską i Libijską – potężny, groźny, rzekłbyś: gniewny. Zdawało się, że z niebios staczają się góry i skały. Ogłuszający łoskot wzmagał się, rósł, wstrząsał światem, jął obiegać cały widnokrąg – miejscami wybuchał z siłą tak straszliwą, jakby spękane sklepienie niebieskie waliło się na ziemię; potem znów toczył się z głuchym, ciągłym turkotem; znów wybuchał, znów łamał się, oślepiał błyskawicą, raził gromami, zniżał się, podwyższał, huczał i trwał.

      Wiatr ucichł jakby przerażony, a gdy po długim czasie – gdzieś w niezmiernej oddali wrzeciądze niebios zatrzasnęły się za grzmotem, nastała martwa cisza.

      Lecz po chwili w tej ciszy rozległ się głos przewodnika:

      – Bóg jest nad wichrem i burzą! Jesteśmy ocaleni!

      Ruszyli. Ale otaczała ich noc tak nieprzebita, że choć wielbłądy biegły blisko, ludzie nie mogli się widzieć – i musieli co chwila odzywać się głośno, by się wzajemnie nie pogubić. Od czasu do czasu jaskrawe błyskawice, sine lub czerwone, rozświecały piaszczystą przestrzeń, lecz po nich zapadała ciemność tak gęsta, że prawie namacalna. Mimo otuchy, którą wlał w serca Sudańczyków głos przewodnika, niepokój nie opuścił ich jeszcze właśnie dlatego, że posuwali się na oślep, nie wiedząc naprawdę, w którą stronę dążą – czy nie kręcą się w kółko lub nie wracają na północ. Zwierzęta potykały się co chwila i nie mogły biec prędko, a przy tym dyszały jakoś dziwnie i tak rozgłośnie, że jeźdźcom wydawało się, iż to cała pustynia dyszy z СКАЧАТЬ