Название: Inferno
Автор: Дэн Браун
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Поэзия
isbn: 978-83-7999-978-1
isbn:
Wyjątkowi naukowcy: dr George Abraham, dr John Treanor i dr Boba Helm, za fachową pomoc.
Moi pierwsi czytelnicy, mianowicie: Greg Brown, Dick i Connie Brown, Rebecca Kaufman, Jerry i Olivia Kaufman oraz John Chaffee.
Znawca Internetu, Alex Cannon, który wspólnie z zespołem Sanborn Media Factory dbał o to, bym zawsze był online.
Judd i Kathy Gregg, którzy udzielili mi schronienia w Green Gables, gdy pisałem ostatnie rozdziały tej powieści.
Natomiast niezmierzone zasoby sieciowe takich instytucji, jak Princeton Dante Project, Digital Dante at Columbia University oraz The World of Dante, okazały się po prostu niezastąpione.
Najmroczniejsze czeluście piekieł zarezerwowane są dla tych, którzy zdecydowali się na neutralność w dobie kryzysu moralnego.
FAKTY:
Wszystkie dzieła sztuki, teksty literackie i naukowe oraz wszelkie odniesienia historyczne zawarte w tej książce są prawdziwe.
„Konsorcjum” jest faktycznie istniejącą prywatną organizacją, która ma swoje przedstawicielstwa w siedmiu krajach świata. Jej nazwa została jednak zmieniona ze względów prawnych.
Piekło to opisany w Boskiej komedii Dantego Alighieri podziemny świat o niespotykanie złożonej strukturze. Zamieszkują je istoty zwane cieniami – bezcielesne dusze uwięzione między życiem a śmiercią.
PROLOG
Jam jest Cieniem.
Przez miasto utrapienia mknę.
Drogą wiodącą w wiekuiste męki.
Pozbawiony tchu gramolę się na brzeg rzeki Arno… potem skręcam w via dei Castellani i ruszam na północ, kuląc się w cieniu murów Galerii Uffizi.
A oni wciąż mnie ścigają.
Odgłos ich kroków jest coraz donośniejszy; teraz, gdy znaleźli już trop, nie odpuszczą.
Ścigają mnie od wielu lat. Przez ich upór musiałem skryć się pod ziemią… zstąpić do czyśćca… ryć w gruncie jak odrażający robak.
Jam jest Cieniem.
Wyszedłszy na powierzchnię, zwracam spojrzenie ku północy, lecz nie umiem odnaleźć ścieżki zbawienia… albowiem Apeniny przesłaniają pierwszy blask świtu.
Mijam palazzo z krenelażową wieżą i jednowskazówkowym zegarem… przemykam między rzadkimi o tej porze kupcami z piazza San Firenze, nawołującymi ochryple głosami pachnącymi wciąż lampredotto i pieczonymi oliwkami. Skręcam przed pałacem Bargello, by ruszyć ku zachodowi i wieży Badia – pod nią uderzam ciężarem całego ciała o kratę z kutego żelaza u podnóża schodów.
Tu zabij w sobie wszelkie wahanie.
Naciskam klamkę i wstępuję w korytarz, z którego nie będzie już powrotu, o czym dobrze wiem. Zmuszam ołowiane stopy do pokonywania kolejnych wąskich stopni… wiodących ku niebu spiralą utkaną z miękkiej marmurowej przędzy, przetartej tu i ówdzie, porowatej.
Z dołu dobiega echo głosów. Uderzają w błagalne tony.
Są tuż za mną, zbliżają się nieustępliwie.
Nie rozumieją tego, co nadejść musi… nie wiedzą, ilem dla nich uczynił!
Cóż za niewdzięczna kraina!
Im wyżej wchodzę, tym wyrazistsze stają się wizje… ciała lubieżnie wijące się w ognistym deszczu, żarłoczne dusze pławiące się w ekskrementach, zdradzieccy łajdacy w lodowatym uścisku Szatana.
Pokonuję ostatnie stopnie i docieram w końcu na szczyt. Tam, chwiejąc się z wyczerpania, czuję na twarzy wilgotne powietrze poranka. Śpieszę w kierunku muru sięgającego mi do głowy, zerkając w otwory strzelnicze. W dole rozciąga się błogosławione miasto, które uczyniłem mym sanktuarium niedostępnym dla tych, co mnie wygnali.
Znów słyszę głosy, blisko, tuż za plecami.
– To, co uczyniłeś, było szalone!
Szaleństwo rodzi szaleństwo.
– Na litość boską – wołają – powiedz, gdzie to ukryłeś!
Nie uczynię tego, właśnie z powodu boskiej litości!
Stoję teraz, zagnany w kozi róg, przywarłszy do zimnego kamienia, a oni spoglądają głęboko w moje szczere zielone oczy i twarze im ciemnieją. Nie przymilają się już, lecz grożą.
– Chyba wiesz, że mamy swoje sposoby. Potrafimy cię zmusić, abyś powiedział, gdzie to ukryłeś.
Właśnie dlatego wspiąłem się w pół drogi do Nieba.
Odwracam się niespodziewanie, wyciągając ręce ku górze, chwytając palcami wąską półkę. Podciągam się, najpierw na kolana, potem na nogi… stoję, chwiejąc się nad przepaścią. Poprowadź mnie, Wergiliuszu, nad tą otchłanią.
Rzucają się za mną, nie wierząc własnym oczom, chcą złapać moje stopy, lecz boją się, że jednym nieostrożnym ruchem strącą mnie w niebyt. Błagają teraz w desperacji, ale ja odwracam się do nich plecami. Wiem, co muszę uczynić.
Pode mną, oszałamiająco daleko, morze czerwonych dachów pochłania sielski krajobraz niczym ogniste fale, rozświetlając płomieniami ziemię, po której stąpali ongiś giganci… Giotto, Donatello, Brunelleschi, Michał Anioł, Botticelli.
Przesuwam się ku krawędzi.
– Złaź! – wrzeszczą. – Jeszcze nie jest za późno!
Żałośni ignoranci! Nie widzicie przyszłości? Nie dostrzegacie wielkości mego dzieła? Konieczności jego stworzenia?
Z jakąż radością uczynię to ostateczne poświęcenie… z nim ostatecznie zgaśnie wasza nadzieja na odnalezienie tego, czego tak pożądacie.
Nie zdążycie!
Znajdujący się dziesiątki metrów niżej wyłożony kamieniem plac przyzywa mnie niczym oaza spokoju. Ależ chciałbym opóźnić ten moment… wszakże czas jest jedynym, czego los mi poskąpił.
W ostatnich sekundach znów patrzę na plac w dole i dostrzegam na nim coś, co mnie zaskakuje.
Twoją twarz.
Patrzysz na mnie z cienia. Spojrzenie masz smutne, ale wyczuwam w nim szacunek dla tego, co osiągnąłem. Rozumiesz, że nie pozostawiono mi wyboru. Z miłości do Człowieka muszę chronić swoje dzieło.
Ono wciąż rośnie… czekając… połyskując СКАЧАТЬ