Trylogia. Генрик Сенкевич
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Trylogia - Генрик Сенкевич страница 67

Название: Trylogia

Автор: Генрик Сенкевич

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Книги для детей: прочее

Серия:

isbn: 978-83-63720-28-5

isbn:

СКАЧАТЬ Dobranoc waćpannie!

      – Dobranoc waćpanu!

      Smukły kozaczek ukląkł i modlił się długo, podnosząc oczy do gwiazd, a pan Zagłoba wziął na plecy terlicę i poniósł ją nieco opodal, gdzie sobie upatrzył miejsce do spania. Brzeg dobrze był wybrany do noclegu, bo wysoki i suchy, zatem bez komarów. Gęste liście dębów mogły stanowić niezłą ochronę od deszczu.

      Helena długo nie mogła zasnąć. Wypadki ubiegłej nocy stanęły jej zaraz jako żywe w pamięci, z ciemności wychyliły się twarze pomordowanych: stryjny i braci. Zdawało się jej, że jest razem z ich trupami w owej sieni zamknięta i że do tej sieni zaraz wejdzie Bohun. Widziała jego oblicze wybladłe i sobole brwi czarne, bólem ściągnięte, i oczy w siebie utkwione. Trwoga ogarnęła ją niewymowna. A nuż nagle w tych ciemnościach, które ją otaczają, ujrzy naprawdę dwoje świecących oczu…

      Księżyc przelotem wyjrzał zza chmur, pobielił garścią promieni dąbrowę i ponadawał fantastyczne kształty pniom i gałęziom. Derkacze ozwały się po łąkach, przepiórki na stepach; czasem dochodziły jakieś dziwne, dalekie odgłosy ptaków czy zwierząt nocnych. Bliżej prychały konie, które gryząc trawę i skacząc w pętach, oddalały się coraz więcej od śpiących. Ale te wszystkie głosy uspokajały Helenę, bo rozpraszały fantastyczne widzenia i przenosiły ją w rzeczywistość; mówiły jej, że ta sień, która ciągle stawała jej przed oczyma, i te trupy krewnych, i ten Bohun blady, z zemstą w oczach, to złuda zmysłów, urojenie strachu, nic więcej. Przed kilku dniami myśl o takiej nocy pod gołym niebem, w pustyni, przerażałaby ją śmiertelnie; dziś musiała sobie przypominać, że istotnie jest nad Kahamlikiem, daleko od swej komnaty dziewiczej, aby się uspokoić.

      Grały jej tedy do snu derkacze i przepiórki, migotały gwiazdy, gdy powiew poruszył gałęzie, brzęczały chrząszcze na dębowych liściach – i usnęła wreszcie. Ale noce w pustyni mają także swoje niespodzianki. Szaro już było, gdy uszu jej doszły z dala jakieś straszne głosy, jakieś harkotania, wycia, chrapania, później kwik tak bolesny i przeraźliwy, że krew ścięła się w jej żyłach. Zerwała się na równe nogi okryta zimnym potem, przerażona i niewiedząca, co czynić. Nagle w oczach jej mignął Zagłoba, który leciał bez czapki w stronę tych głosów, z pistoletami w ręku. Po chwili rozległ się jego głos: „U-ha! u-ha! siromacha!” – huknął wystrzał i wszystko umilkło. Helenie zdawało się, że wieki czeka; na koniec przecie poniżej brzegu usłyszała znów Zagłobę.

      – A żeby was psi pojedli! Żeby was ze skóry obdarto! Żeby was Żydzi na kołnierzach nosili!

      W głosie Zagłoby brzmiała prawdziwa desperacja.

      – Mości panie, co się stało? – pytała dziewczyna.

      – Wilcy konie porżnęli.

      – Jezus Maria! Oba?

      – Jeden zarżnięty, drugi skaleczon tak, że stajania nie ujdzie. W nocy odeszły nie dalej, jak trzysta kroków, i już po nich.

      – Cóż teraz poczniem?

      – Co poczniem? Wystrużemy sobie kije i siądziemy na nie. Czy ja wiem, co poczniem? Ot, czysta desperacja! Mówię waćpannie, że diabeł wyraźnie zawziął się na nas – co i nic dziwnego, bo musi on być Bohunowi przyjacielem albo zgoła krewnym. Co poczniem? Jeśli wiem, to niech się w konia zmienię, przynajmniej waćpanna będziesz miała na czym jechać. Szelmą jestem, jeśli kiedy byłem w podobnej imprezie.

      – Pójdziemy pieszą…

      – Dobrze to waćpannie przy jej dwudziestu leciech, ale nie mnie przy mojej cyrkumferencji chłopską modą podróżować. Choć i to źle mówię, bo tu lada chłop na szkapę się zdobędzie, a psi tylko chodzą na piechotę. Czysta desperacja, jak mnie Bóg miły. Jużci, nie będziem tu siedzieć, tylko pójdziemy, ale kiedy zajdziemy do onej Zołotonoszy? – nie wiem. Jeśli uciekać nawet i na koniu niemiło, to na piechotę ostatnia rzecz. Tedy przygodziło się już nam, co się mogło najgorszego przygodzić. Kulbaki musimy zostawić, a co do gęby włożyć, to na własnym karku dźwigać.

      – Nie pozwolę ja na to, abyś waćpan sam dźwigał, a co będzie trzeba, to i ja też poniosę.

      Zagłoba udobruchał się widząc takową determinację dziewczyny.

      – Moja mościa panno – rzekł – a toż chyba byłbym Turkiem albo poganinem, gdybym na to pozwolił! Nie do dźwigania to te bieluchne rączki, nie do dźwigania te strzeliste pleczyki. Jakoś Bóg da, że i sam poradzę, jeno wypoczywać często muszę, bo nadtom był zawsze wstrzemięźliwy w jedle i napoju, od czego mam teraz dech krótki. Weźmiemy czapraki do spania i żywności trochę, a zresztą niewiele już jej zostanie licząc, że zaraz trzeba się dobrze pokrzepić.

      Jakoż zabrali się do posiłku, przy którym pan Zagłoba, porzuciwszy swą zachwalaną wstrzemięźliwość, starał się o dech długi. Koło południa przyszli nad bród, którym widocznie od czasu do czasu przejeżdżali ludzie i wozy, bo po obu brzegach były ślady kół i kopyt końskich.

      – Może to droga do Zołotonoszy? – rzekła Helena.

      – Ba, nie ma się kogo spytać.

      Ledwie pan Zagłoba skończył mówić, gdy z oddali doszedł ich uszu głos ludzki.

      – Czekaj waćpanna, ukryjmy się – szepnął Zagłoba.

      Głos zbliżał się coraz bardziej.

      – Widzisz co waćpan? – spytała Helena.

      – Widzę.

      – Kto się zbliża?

      – Dziad-ślepiec z lirą. Wyrostek go prowadzi. Teraz buty zdejmują. Przejdą ku nam przez rzekę.

      Po chwili pluskanie wody oznajmiło, że istotnie przechodzą.

      – Zagłoba wraz z Heleną wyszli z ukrycia.

      – Sława Bohu! – rzekł głośno szlachcic.

      – Na wiki wikiw – odpowiedział dziad. – A kto tam jest?

      – Chrześcijanie. Nie bój się, dziadu, naści ortę.

      – Szczob wam światyj Mikołaj daw zdorowla i szczastje.

      – A skąd, dziadu, idziecie?

      – Z Browarków.

      – A ta droga dokąd prowadzi?

      – Do chutoriw, pane, do seła…

      – A do Zołotonoszy nią dojdzie?

      – Można, pane.

      – Dawnoście wyszli z Browarków?

      – Wczoraj rano, pane.

      – A w Rozłogach byliście?

      – Byli. Ale powiadają, że tam łycary prijszli, szczo bitwa buła.

      – Któż to powiadał?

      – W Browarkach powiadali. Tam jeden z kniaziowej СКАЧАТЬ