Trylogia. Генрик Сенкевич
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Trylogia - Генрик Сенкевич страница 66

Название: Trylogia

Автор: Генрик Сенкевич

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Книги для детей: прочее

Серия:

isbn: 978-83-63720-28-5

isbn:

СКАЧАТЬ daleko do Syrowatej?

      – Nie znajem nikakij Syrowatej.

      – A ówże zimownik jak się zwie?

      – Huśla.

      – Dajcie no koniom wody.

      – Nie ma wody, wyschła. A wy skąd jedziecie?

      – Z Kriwoj Rudy.

      – A dokąd?

      – Do Czehryna.

      Czabanowie spojrzeli po sobie. Jeden z nich, czarny jak żuk i kosooki, począł wpatrywać się w pana Zagłobę, wreszcie rzekł:

      – A czego wy z gościńca zjechali?

      – Bo upał.

      – Kosooki położył rękę na lejcach pana Zagłoby.

      – Zleź no, panku, z konia. Do Czehryna nie masz po co jechać.

      – I czemuż to? – spytał spokojnie pan Zagłoba.

      – A widzisz ty tego mołojca? – rzekł kosooki ukazując jednego z czabanów.

      – Widzę.

      – On z Czehryna prijichaw. Tam Lachiw riżut.

      – A wiesz ty, chłopie, kto do Czehryna za nami jedzie?

      – Kto takij?

      – Kniaź Jarema!

      Zuchwałe twarze czabanów spokorniały w jednej chwili. Wszyscy jakby na komendę poodkrywali głowy.

      – A wiecie wy, chamy – mówił dalej pan Zagłoba – co Lachy robią z takimi, co riżut? Oni takich wiszajut! A wiecie, ile kniaź Jarema wojska prowadzi? A wiecie, że on nie dalej, jak pół mili stąd? A co, psie dusze? Dudy w miech? Jak to wy nas tu przyjęli? Studnia wam wyschła? Wody dla koni nie macie? A, basałyki! A, kobyle dzieci! Pokażę ja wam!

      – Ne serdyteś, pane! Studnia wyschła. My sami do Kahamliku jeździm poić i wodę dla siebie nosimy.

      – A, skurczybyki!

      – Prostyte, pane. Studnia wyschła. Każecie, to skoczym po wodę.

      – Obejdzie się bez was, sam pojadę z pachołkiem. Gdzie tu Kahamlik? – spytał groźnie.

      – Ot, dwie staje stąd! – rzekł kosooki pokazując na pas zarośli.

      – A do gościńca czy tędy muszę wracać, czy brzegiem dojedzie?

      – Dojedzie, pane. Milę stąd rzeka do gościńca skręca.

      – Pachołek, ruszaj przodem! – rzekł pan Zagłoba zwracając się do Heleny.

      Mniemany pachołek skręcił konia na miejscu i poskoczył.

      – Słuchać! – rzekł Zagłoba zwracając się do chłopów. – Jeśli tu podjazd przyjdzie, powiedzieć, żem brzegiem do gościńca pojechał.

      – Dobrze, pane.

      W kwadrans później Zagłoba jechał znów obok Heleny.

      – W porę im księcia wojewodę wymyśliłem – rzekł przymrużając oko pokryte bielmem. – Będą teraz siedzieli cały dzień i czekali podjazdu. Drżączka ich porwała na samo imię książęce.

      – Widzę, że waszmość tak obrotny masz dowcip, iż z każdej biedy ratować się potrafisz – rzekła Helena – i Bogu dziękuję, że mi zesłał takiego opiekuna.

      Szlachcicowi poszły po sercu te słowa, uśmiechnął się, ręką brodę pogładził i rzekł:

      – A co? Ma Zagłoba głowę na karku? Chytrym jak Ulisses i to muszę waćpannie powiedzieć, iż gdyby nie ta chytrość, dawno by mnie krucy zdziobali. Ale cóż robić? Trzeba się ratować. Oni w bliskość księcia snadnie uwierzyli, boć to jest prawdziwa rzecz, że dziś, jutro on się w tych stronach zjawi z mieczem ognistym jako archanioł. A żeby tak i Bohuna po drodze gdzie rozcisnął, ofiarowałbym się boso do Częstochowy. Choćby też byli oni czabanowie i nie uwierzyli, samo przypomnienie mocy książęcej wystarczało, by ich od napaści na nasze zdrowie powstrzymać. Wszelako powiem waćpannie, że zuchwałość ich niedobre to dla nas signum, bo to znaczy, że już się tu chłopstwo o wiktoriach Chmielnickiego zwiedziało i coraz się będzie stawać zuchwalsze. Musimy teraz pustek się trzymać i do wsiów mało zaglądać, bo niebezpiecznie. Dajże Boże jak najprędzej księcia wojewodę, bośmy się w taką matnię dostali, że jakom żyw, gorszej trudno wymyślić.

      Trwoga znów ogarnęła Helenę, pragnąc więc wydobyć jakie słowo nadziei z ust pana Zagłoby, rzekła:

      – Już ja teraz ufam, że waszmość i siebie, i mnie ocalisz.

      – To się rozumie – odpowiedział stary wyga – głowa od tego, żeby o skórze myślała. A waćpannę takem już polubił, że za nią jako za własną córką będę obstawał. Najgorsze tylko to, że prawdę rzekłszy, sami nie wiemy, gdzie uciekać, boć i ta Zołotonosza niezbyt to pewne asilum.

      – To wiem na pewno, że bracia są w Zołotonoszy.

      – Są albo ich nie ma, bo mogli wyjechać, a do Rozłogów pewnie nie tą drogą, którą my jedziemy, wracają. Więcej ja liczę na tamtejsze prezydium. Żeby tak choć z pół chorągiewki albo z pół regimenciku w zameczku! Ale ot i Kahamlik. Tymczasem przynajmniej oczerety pod bokiem. Przeprawimy się na drugą stronę i zamiast z biegiem ku gościńcowi ciągnąć, pociągniemy w górę, żeby ślad pomylić. Prawda, że zbliżymy się do Rozłogów, ale nie bardzo…

      – Zbliżymy się do Browarków – rzekła Helena – przez które do Zołotonoszy się jedzie.

      – To i lepiej. Stój no waćpanna.

      Napoili konie. Następnie pan Zagłoba zostawiwszy Helenę dobrze ukrytą w zaroślach pojechał wyszukać brodu, który znalazł z łatwością, bo leżał o kilkadziesiąt zaledwie kroków od miejsca, do którego przyjechali. Właśnie tamtędy owi czabanowie przepędzali konie na drugą stronę rzeki, która zresztą cała była dość płytka, jeno brzegi miała mało dostępne, bo zarosłe i błotniste. Przeprawiwszy się tedy na drugą stronę, ruszyli spiesznie w górę rzeki i jechali bez wytchnienia aż do nocy. Droga była ciężka, bo do Kahamliku wpadało mnóstwo strumieni, które rozlewając się szerzej przy ujściach, tworzyły tu i owdzie trzęsawice i topieliska. Trzeba było co chwila wyszukiwać brodów lub przedzierać się przez zarośla trudne do przebycia dla jezdnych. Konie pomęczyły się okrutnie i zaledwie wlokły za sobą nogi. Chwilami zapadały tak, że Zagłobie zdawało się, iż nie wylezą już więcej. Na koniec wydostali się na wysoki, suchy brzeg, porosły dębiną. Ale już też noc była głęboka i ciemna bardzo. Dalsza podróż stała się niepodobieństwem, bo w ciemnościach można było trafić na chłonące bagna i zginąć, więc pan Zagłoba postanowił czekać ranka.

      Rozsiodłał konie, popętał je i puścił na pastwisko, po czym jął zbierać liście, wymościł z nich posłanie, СКАЧАТЬ