Trylogia. Генрик Сенкевич
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Trylogia - Генрик Сенкевич страница 131

Название: Trylogia

Автор: Генрик Сенкевич

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Книги для детей: прочее

Серия:

isbn: 978-83-63720-28-5

isbn:

СКАЧАТЬ mruknął – żebym to miał teraz guldynkę w ręku, nauczyłbym cię, jak to nogami się nakrywać.

      W tej chwili postać owa podniosła głowę i na twarz jej padł szary blask świtu: to nie był Bohun, ale sotnik Hołody, którego pan Zagłoba poznał natychmiast, bo go znał doskonale jeszcze z tych czasów, gdy dotrzymywał Bohunowi kompanii w Czehrynie.

      – Chłopcy! – rzekł Hołody – a nie śpicie?

      – Nie, bat'ku, choć i chce się spać. Czas by nas zmienić.

      – Zaraz was zmienią. A wraży syn nie uciekł?

      – Oj, oj! Chyba dusza z niego uciekła, ojcze, bo się ani ruszył.

      – Szczwana to liszka. A obaczcie no, co się z nim dzieje, bo on gotów się w ziemię zapaść.

      – Zaraz! – odrzekło kilku mołojców zbliżając się ku drzwiom chlewa.

      – Stoczcie też i siana ze stropu. Konie wytrzeć! Ze wschodem ruszamy.

      – Dobrze, bat'ku!

      Pan Zagłoba, porzuciwszy co tchu swoje stanowisko przy dziurze w dachu, przyczołgał się do otworu w stropie. Jednocześnie usłyszał skrzyp drewnianej zawory i szelest słomy pod nogami mołojców. Serce biło mu młotem w piersi, a ręką ściskał głownię szabli, ponawiając sobie w duchu śluby, że prędzej da się spalić razem z chlewem lub na sieczkę pociąć niż żywcem wziąć. Spodziewał się też, że lada chwila mołojcy podniosą wrzask straszliwy, ale się omylił. Czas jakiś słychać było, jak chodzili coraz to spieszniej po całym chlewie, nareszcie jeden ozwał się:

      – Jaki tam czort? Nie mogę go zmacać! My go ot, tu rzucili.

      – Niesamowity czy co? Skrzesz ognia, Wasyl, ciemno tu jak w lesie.

      Nastała chwila milczenia. Wasyl szukał widocznie hubki i krzesiwa, drugi zaś mołojec począł wołać z cicha:

      – Pane szlachcic, odezwij się!

      – Całuj psa w ucho! – mruknął Zagłoba.

      Wtem żelazo poczęło szczękać o krzemień, sypnął się rój iskier i rozświecił ciemne wnętrze chlewa i głowy mołojców przybrane w kapuzy, po czym zapadła ciemność jeszcze głębsza.

      – Nie ma! Nie ma! – wołały gorączkowe głosy.

      Wówczas jeden z mołojców poskoczył ku drzwiom.

      – Bat'ku Hołody! Bat'ku Hołody!

      – Co takiego? – pytał sotnik ukazując się we drzwiach.

      – Nie ma Lacha!

      – Jak to nie ma?

      – W ziemię zapadł! Nie ma nigdzie. O, Hospody pomyłuj! My ogień krzesali – nie ma!

      – Nie może być. Oj, byłoby wam od atamana! Uciekł czy co? Pospaliście się?

      – Nie, bat'ku, my nie spali. Z chlewa on nie wyszedł naszą stroną.

      – Cicho! nie budzić atamana!… Jeśli nie wyszedł, to musi gdzieś być. A wy wszędzie szukali?

      – Wszędzie.

      – A na stropie?

      – Jak jemu było na strop leźć, kiedy był w łykach.

      – Durny ty! Żeby on się nie rozwiązał, to by tu był. Szukać na stropie. Skrzesać ognia!

      Sypnęły się znowu iskry. Wieść przeleciała wnet przez wszystkie straże. Poczęto się tłoczyć do chlewa z owym pośpiechem zwyczajnym w nagłych razach; słychać było szybkie kroki, szybkie pytania i jeszcze szybsze odpowiedzi. Rady krzyżowały się jak miecze w boju.

      – Na strop! na strop!

      – A pilnuj z zewnątrz!

      – Nie budzić atamana, bo będzie bieda!

      – Nie ma drabiny!

      – Przynieść drugą!

      – Nie ma nigdzie!

      – Skoczyć do chaty, czy tam nie ma?

      – O, Lach przeklęty!

      – Leźć po węgłach na dach, dachem się przedostać.

      – Nie można, bo wystaje i podbity deskami.

      – Przynieść spisy. Po spisach tędy wejdziemy. A sobaka!… drabinę wciągnął!

      – Przynieść spisy! – zabrzmiał głos Hołodego.

      Mołojcy skoczyli po spisy, inni zaś popodnosili głowy ku stropowi. Już też rozpierzchłe światło wniknęło przez otwarte drzwi i do chlewa, a przy jego niepewnym blasku widać było kwadratowy otwór stropu, czarny i cichy.

      Z dołu ozwały się pojednawcze głosy:

      – No, pane szlachcic! Spuść drabinę i zleź. I tak się nie wymkniesz, po co ludzi trudzić. Zleź! zleź!

      Cisza.

      – Ty mądry człowiek! Żeby tobie to co pomogło, tak ty by siedział, ale że to tobie nie pomoże, tak ty zleziesz dobrowolnie – ty dobry!

      Cisza.

      – Zleź, a nie, to ci skórę ze łba zedrzemy, łbem na dół w gnój cię zrzucimy!

      Pan Zagłoba pozostał równie głuchy na groźby, jak na pochlebstwa, i siedział w ciemnościach jak borsuk w jamie, gotując się do zaciętej obrony. Tylko szablę coraz mocniej ściskał i sapał trochę, i w duchu pacierz szeptał.

      Tymczasem przyniesiono spisy, związano trzy w pęk i postawiono ostrzami ku otworowi. Panu Zagłobie przemknęła przez głowę myśl, czyby nie porwać ich i nie wciągnąć – ale pomyślał także, że dach może być za nisko i że nie zdoła ich wciągnąć zupełnie. Zresztą przyniesiono by w tej chwili inne.

      Tymczasem cały chlew napełnił się mołojcami. Niektórzy świecili łuczywem, inni poznosili najrozmaitsze drągi i drabiny od wozów, które okazały się za krótkie, więc związano je co duchu rzemieniami, bo po spisach trudno istotnie było się wspinać. Jednakże znaleźli się chętni.

      – Ja pójdę – wołało kilka głosów.

      – Czekać na drabinę! – rzekł Hołody.

      – A co szkodzi, bat'ku, popróbować po spisach?

      – Wasyl wlezie! On tak jak kot chodzi.

      – To próbuj.

      A inni poczęli zaraz żartować:

      – Ej, ostrożnie! On szablę ma, szyję utnie, obaczysz.

      – Sam СКАЧАТЬ