Rządy Królowych . Морган Райс
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Rządy Królowych - Морган Райс страница 4

СКАЧАТЬ swych ludzi i skinął na nich. Rozległ się dźwięk dziesięciu tysięcy podpalanych, zakładanych na cięciwy i wypuszczanych strzał.

      Strzały przysłoniły niebo – aż pociemniało – wznosząc się wysokim, płomienistym łukiem i spadły na okręt Romulusa. Wydarzyło się to zbyt szybko, by któryś z ludzi Romulusa zdołał zareagować i niebawem cały okręt stał już w płomieniach. Mężczyźni krzyczeli, a najgłośniej ich dowódca. Młócili rękoma, nie mając dokąd uciec, i usiłowali ugasić płomienie.

      Na nic się to jednak nie zdało. Volusia ponownie skinęła głową i kolejne serie strzał przecinały powietrze, zasypując płonący okręt. Trafiani mężczyźni krzyczeli, niektórzy osuwali się na pokład, inni wypadali za burtę. Była to rzeź, której nikt nie przeżył.

      Na twarzy Volusii gościł szeroki uśmiech. Z satysfakcją przyglądała się, jak okręt powoli zajmuje się ogniem – od dołu aż po maszt. Niebawem przeobraził się w płonące, zwęglone szczątki statku.

      Ustawieni w szeregach ludzie Volusii przerwali, cierpliwie czekając na jej rozkaz. Zaległa cisza.

      Volusia postąpiła naprzód, dobyła miecza i gwałtownym ruchem odcięła linę mocującą okręt w porcie. Lina zerwała się z trzaskiem i okręt nieznacznie odsunął się od brzegu, a Volusia uniosła jeden ze swych powlekanych złotem butów i pchnęła dziób.

      Przypatrywała się, jak okręt zaczyna się poruszać, jak zabiera go prąd, który – jak wiedziała – zaniesie go na południe, w sam środek stolicy. Wszyscy ujrzą spalony okręt, ciała ludzi Romulusa, strzały z Volusii i będą wiedzieli, że to jej sprawka. Będą wiedzieli, że rozpętała się wojna.

      Volusia odwróciła się ku Soku, który stał obok niej z szeroko otwartymi ustami, i uśmiechnęła się.

      – W taki sposób – powiedziała. – Proponuję zawarcie pokoju.

      ROZDZIAŁ CZWARTY

      Gwendolyn klęczała na dziobie okrętu, kurczowo zaciskając dłonie na relingu, aż pobielały jej kłykcie. Zebrała w sobie wystarczająco dużo siły, by podciągnąć się i spojrzeć ku widnokręgowi. Drżała na całym ciele, osłabiona głodem, a gdy spojrzała w dal, zawirowało jej w głowie. Znalazła jakimś sposobem siłę, by wesprzeć się na relingu, i spojrzała z zadziwieniem na to, co roztaczało się przed nią.

      Zmrużyła oczy, próbując dostrzec coś we mgle, i nie wiedziała już, czy to rzeczywistość, czy fatamorgana.

      Na widnokręgu rozciągało się bezkresne wybrzeże, pośrodku którego leżało ruchliwe miasto z ogromnym portem. Dwie wielkie, błyszczące złote kolumny strzegły wejścia do niego, wznosząc się wysoko ku niebu. Słońce przewędrowało po niebie, muskając kolumny i miasto żółtawo-zielonym blaskiem. Gwen spostrzegła, że chmury przepływają tutaj szybko. Nie potrafiła stwierdzić, czy to dlatego, że niebo w tej części świata jest tak inne, czy dlatego, że na przemian traciła i odzyskiwała przytomność.

      W porcie miasta stało tysiąc wspaniałych okrętów o najwyższych masztach, jakie Gwen kiedykolwiek widziała, powleczonych złotem. Nie widziała nigdy bogatszego miasta niż to wzniesione tuż nad brzegiem, rozciągające się w nieskończoność. Wody oceaniczne rozbijały się o tę wielką metropolię, przy której Królewski Dwór zdawał się być ledwie pomniejszą osadą. Gwen nie wiedziała, że w jednym miejscu można wznieść tyle zabudowań. Zastanawiała się, kto zamieszkuje to miejsce. Pojęła, że musi to być wielki lud. Lud imperialny.

      Gwen poczuła nagły ucisk w żołądku, gdy zorientowała się, że prąd pcha ich ku miastu; niebawem wciągnie ich do wielkiego portu i znajdą się pośród tych okrętów, i zostaną wzięci do niewoli, albo i zabici. Gwen przypomniała sobie, jak okrutny był Andronicus, jak okrutny był Romulus, i wiedziała, że takie zwyczaje panują w Imperium; pomyślała, że może lepiej byłoby, gdyby zginęli na morzu.

      Gwen usłyszała szuranie stóp po pokładzie. Obejrzała się i zobaczyła Sandarę, osłabłą z głodu, lecz stojącą dumnie przy relingu. Trzymała w dłoniach spory złoty przedmiot w kształcie byczych rogów, przechylając go tak, by odbijał promienie słoneczne. Gwen patrzyła na świetlne refleksy, tworzące raz za razem tajemnicze znaki na odległym brzegu. Sandara nie mierzyła w stronę miasta, lecz raczej na północ, ku czemuś, co zdawało się być odosobnionym zagajnikiem na brzegu.

      Powieki Gwen, ciężkie niby ołów, poczęły opadać. Na przemian traciła i odzyskiwała świadomość i poczuła, że lada moment osunie się na pokład. Przez jej głowę przebiegały różnorakie obrazy. Nie miała już pewności, które z nich były prawdą, a które wytworem udręczonej głodem świadomości. Gwen ujrzała tuziny podłużnych łodzi wyłaniające się spośród gęstego baldachimu dżungli i zmierzające przez rozkołysane morze ku ich okrętowi. Patrzyła na zbliżających się ludzi i z zaskoczeniem ujrzała nie rasę imperialną, nie postawnych wojowników z rogami i czerwoną skórą, lecz jakąś inną. Byli to dumni, muskularni mężczyźni i kobiety o czekoladowej skórze i błyszczących żółtych oczach, o pełnych współczucia, inteligentnych twarzach. Wiosłowali ku nim. Gwen ujrzała, że Sandara patrzy na nich, rozpoznając ich, i pojęła, że to jej pobratymcy.

      Gwen usłyszała głuchy odgłos i ujrzała na pokładzie haki i liny. Poczuła, że jej okręt zmienia kierunek i opuściwszy wzrok ujrzała, że podłużne łodzie ciągną ich, naprowadzając na prąd płynący w innym kierunku, nie do imperialnego miasta. Do Gwen z wolna docierało, że ziomkowie Sandary przybywają im z pomocą. Prowadzili ich okręt ku innemu portowi, z dala od imperialnego.

      Gwen poczuła, że ich okręt skręca ostro na północ, ku gęstemu baldachimowi drzew, ku niewielkiemu, ukrytemu portowi. Zamknęła oczy, przepełniona ulgą.

      Niebawem otworzyła je i ujrzała, że stoi, wychylając się za burtę, obserwując, jak łodzie ciągną jej okręt. Pozbawiona resztek sił Gwendolyn poczuła, że przechyla się zbyt mocno i ześlizguje; w jej oczach pojawiła się panika, gdyż zdała sobie sprawę, że jeszcze chwila, a wypadnie za burtę. Chwyciła się relingu, lecz było już zbyt późno, ciężar jej ciała ciągnął ją już w dół, za burtę.

      Serce Gwen zatłukło się w panice; nie mogła uwierzyć, że po wszystkim, przez co przeszła, zginie w ten sposób, że osunie się cicho do morza, gdy znajdują się już tak blisko lądu.

      Czując, że spada, Gwen usłyszała nagle warczenie i poczuła, jak silne zęby wpijają się w tył jej sukni. Usłyszała miauczenie i poczuła, jak coś szarpie ją za tył koszuli, odciągając znad toni z powrotem na pokład. Upadła z głuchym odgłosem na deski, na plecy, cała i zdrowa.

      Obejrzawszy się ujrzała stojącego nad sobą Krohna i serce jej wypełniła radość. Nie posiadała się ze szczęścia, widząc, że Krohn żyje. Był znacznie chudszy, niż kiedy widziała go ostatni raz, wymizerowany, i dotarło do niej, że w zaistniałym zamieszaniu zapomniała o nim. Ostatni raz widziała go, gdy znikał pod pokładem podczas wyjątkowo gwałtownego sztormu. Musiał skryć się gdzieś i głodzić się, by inni mieli co jeść. Cały Krohn. Zawsze był niezwykle bezinteresowny. A teraz, gdy zbliżali się znów w stronę lądu, wyszedł na pokład.

      Krohn miauczał i lizał Gwen po twarzy, a ona przytuliła go resztką sił. Leżała na plecach, a Krohn obok niej, pomiaukując. Łeb położył na jej piersi, tuląc się do niej jak gdyby nie pozostało mu już żadne inne miejsce na świecie.

*

      Gwendolyn СКАЧАТЬ